22 stycznia 2025
Środa, 22 dzień roku
Imienieny obchodzą: Anastazy, Wincenty, Wiktor
|
4. OKRES STALINIZMU
1. "Kartki z kalendarza lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia - wspomnienia" - Regina Ostapowicz
2. "Zapachy i smaki 'lat durnych i chmurnych" - Regina Ostapowicz
3. "Czasy stalinizmu" - Danuta Łada
1. Kartki z kalendarza
Lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia – wspomnienia
Drewniany dom w niewielkim miasteczku przy rosyjskiej granicy, a w nim rodzina; Mama, Babcia i dwoje dzieci, jedno z nich to ja, najmłodsza w rodzinie. Ojciec od kilku lat nie żyje. To też historia tych najwcześniejszych lat powojennych. Miał dwa wyroki śmierci od tak zwanych banderowców – ludzi z lasu. Ojciec zawsze był demokratą, ale tej prawdziwej demokracji nigdy nie doczekał, bo nie wytrzymał presji wywieranej na tych, którzy próbowali tworzyć nową Polskę, jaką by nie była, ale wolną. Zmarł na zawał serca, a były to czasy, kiedy w takiej małej mieścinie był jeden doktor od wszystkiego – o reanimacji wtedy jeszcze nie było mowy.
Na tym samym podwórku stoi drugi dom, również drewniany, gdzie mieszka rodzina Brata mojej Mamy. Brat Mamy, czyli mój Wujek, nigdy nie wrócił z wojny, został za granicą, bał się tej nowej Polski. W tym drugim domu mieszka troje dużo starszych dzieci, moi kuzyni, ich mama a moja Ciocia i Staruszka – ich opiekunka. W tamtych trudnych czasach dla nas, dzieci, czas płynie w miarę spokojnie, mimo zamętu politycznego, strachu, niepokoju. Jest biednie – pracuje tylko Mama i Ciocia – ale żyjemy.
I w ten pozorny spokój wkracza nagle strach i przerażenie dla dorosłych, a dla nas, dzieci – lęk, niepewność. Naszą ostoją jest tylko Mama. To były złe, niedobre czasy, myślałam wtedy, że nas, naszą rodzinę to ZŁE ominie – a jednak!
Spada na nas jak grom z jasnego nieba wiadomość, że została zaaresztowana moja 18-letnia wówczas kuzynka, mieszkająca w tym drugim domu, córka cioci. Ta wiadomość bulwersuje i szokuje wszystkich, rodzinę, sąsiadów, znajomych. Jak, dlaczego, za co?! To są w tych czasach pytania bardzo częste, ale niestety z reguły retoryczne. Wracając do kuzynki, zabrali ją siłą z domu, przerażoną i bezsilną do aresztu. Zaczyna się dramat jej i naszej rodziny. Nie kończące się przesłuchania, rewizje, straszenie i tak już przestraszonej rodziny. Zapada wyrok, nie ma żadnych ulg, względów, tłumaczeń – więzienie . Powodem tego całego nieszczęścia było czytanie zakazanych książek przez kuzynkę. To był zwyczajny, paskudny donos. A były to książki o historii Polski z czasów przedwojennych i o Józefie Piłsudskim. Te zakazane wówczas książki znaleziono w domu kuzynki, a były tam dlatego, że Jej rodzice, a nasze wujostwo, byli nauczycielami, ukończyli Seminarium Nauczycielskie w Grodnie jeszcze przed wojną.
Dlaczego tak się działo? A no niestety, w tych okrutnych czasach ludzie są dla siebie wilkiem. Za drobiazgi, złą odpowiedź, uśmiech nie w tym momencie nawet bliscy donoszą na siebie. Dochodzi do głosu ta druga strona naszej natury – zła, a ówczesnej władzy właśnie o to chodziło. Nie ważne są zasady, dobre obyczaje, tolerancja, panuje ogólny chaos, ideały sięgnęły bruku. W ten sposób ginie wielu dobrych, porządnych ludzi i również nasi bliscy, najbliżsi.
Kuzynka była więziona prawie przez rok (8 – 9 miesięcy) i z przyczyn zdrowotnych została wypuszczona. Była torturowana, przebywała w maleńkiej celi 1x1m, z sufitu kapała po kropelce woda na jej głowę. Zabrano 18-letnią, piękną, inteligentną, wyjątkowo zdolną dziewczynę, a wróciła jako WRAK CZŁOWIEKA. Epilepsja, napady padaczkowe, zmiany charakterologiczne nie pozwoliły jej już wrócić do normalnego życia. Przez wiele lat przebywała okresowo w Zakładach Psychiatrycznych i w domu. Do nauki ani pracy nigdy nie wróciła, nigdy też nie otrzymała zadośćuczynienia za tamto haniebne zdarzenie. Zmarła, mając ogromny żal do wszystkich, a szczególnie do ówczesnych włodarzy i polskich i sowieckich, nie mówiąc o tych zwyczajnych sąsiadach, mieszkających tuż obok, przez których trafiła do wiezienia. Ten donos to była zwykła złośliwość ludzka, za którą tak drogo zapłaciła.
Moja rodzina z tego powodu była przez jakiś czas pod stałą obserwacją Służb Bezpieczeństwa. Pamiętam jeden okropny wieczór – jesteśmy sami, brat o rok starszy i nasza Babcia, Mamy nie było, bo pracowała. Jest ciemno, okiennice zamknięte, a tu nagle rozlega się łomot do drzwi wejściowych z okrzykiem otwierać! My przerażeni, Babcia gasi światło i nakazuje być cicho, więc siedzimy cichutko, a zza drzwi dobiegają nas przekleństwa, groźby użycia broni i kategoryczny nakaz: otwierać bo…!
Ja przerażona myślę, że schowam się za ściankę przy piecu kaflowym i jak będą strzelać, to we mnie nie trafią – tak myślało kilkuletnie dziecko!? Na nasze szczęście odchodzą, zostawiają nas w spokoju, ale to był pozorny spokój, bo strach i przerażenie zamieszkało w nas na długi czas. To zastraszanie i obserwacja naszego domu trwały jeszcze dosyć długo. Pod płaszczykiem tego, że nasz dom jest dla nas za duży, zabrano jeden pokój i zakwaterowano tam dziwną kobietę. Ja jako dziecko bałam się jej, a dlatego, bo w tym pokoju odbywały się różne bardzo głośne imprezy określane teraz jako balangi. Moja Mama wstawała rano do pracy zapłakana, z bolącą głową, ale nic nie mogła zrobić, trzeba było cierpieć. Później okazało się, że była to nasza obserwatorka z UB, której zadaniem było inwigilowanie naszej rodziny.
Takie różne zdarzenia w miarę przypominania otwierają zamknięte już karty w mojej pamięci. Jedną z takich kart jest Radio „Wolna Europa” . Zabraniano słuchania tej stacji pod groźbą wiezienia i tortur. W naszym domu była tylko tzw. toczka, która nadawała programy, które należało słuchać, a nawet musieliśmy słuchać. Słowa krytyki, komentarz jakikolwiek był nie do pomyślenia. I w takim to właśnie czasie moja Mama kupuje radio lampowe. To było wielkie święto, a radia słuchało się jak nabożeństwa. Ja jako dziecko pamiętam zielone światełko, które w tym radiu świeciło i to było dla mnie niepojęte. Dorośli natomiast zbierali się potajemnie i cichutko „ łapali właściwe fale”, żeby usłyszeć tę Prawdę zza żelaznej kurtyny. Za tę prawdę również można było trafić do więzienia, bądź dalej za Ural.
My dzieci mieliśmy milczeć, milczeć i jeszcze raz milczeć. W takich to ciężkich bólach rodziła się nasza najpierw Ludowa, a obecnie Demokratyczna Ojczyzna.
Moja Mama prawa, dobra, inteligentna kobieta, mimo że ukończyła tylko szkołę podstawową przed wojną, potrafiła nas wychować i wykształcić . Dochodziły do nas jako dzieci różne słuchy o tym, dlaczego umarł nasz Ojciec. Słyszeliśmy o donosach na niego i naszą rodzinę robionych przez najbliższych sąsiadów, ale Mama nigdy nam tego nie powiedziała, a zapytana przez nas o to rozpłakała się i rzekła, że nigdy nas nie chciała uprzedzać co do sąsiadów i ich dzieci. Czasy były bardzo trudne, a ona chciała, abyśmy rośli zwyczajnie i w miarę beztrosko, a te opowieści i tak by nic nie zmieniły. Szanowaliśmy naszą Mamę za to, że sama próbowała nam stworzyć dostatnie i w miarę spokojne dzieciństwo. Nie zawsze się Jej to udawało, ale te opisywane zdarzenia nie były zależne od Niej. Muszę jeszcze dodać, że moja Mama byłą doskonała w pieczeniu ciast i robieniu nalewek oraz wina z jabłek. Faworki i Krupnik (nalewka) w jej wykonaniu to była rewelacja. Przepisy poniżej.
Prawdą jest, że historia lubi się powtarzać, bo powtórzyła się mniej więcej w 10 lat później. Mój Brat, wówczas uczeń klasy XI – maturalnej trafił do aresztu z powodów zamieszek politycznych w naszej małej mieścinie. To były już lata 60-te, one też nie były łatwe, bo nas, ówczesną młodzież, dręczyły pytania bez odpowiedzi na temat ZSRR i naszej zależności od niego. Pytania, których wówczas nie wolno było zadawać. A młodzież wtedy była dociekliwa, odważna, szybka w działaniu tak jak i teraz. Aresztowanie kilkunastu uczniów liceum to była ogromna afera na tamte czasy, w którą zamieszano prawie połowę uczniów klas starszych naszego LO. Po kilkumiesięcznym pobycie w areszcie zostali oni zwolnieni, otrzymując wyroki w zawieszeniu. Dlaczego tak się stało, a no dlatego, że uczniowie klasy maturalnej naszego LO uzewnętrznili swoje niezadowolenie i niechęć do ZSRR w Dzień Święta Pracy, za co zostali osadzeni w więzieniu. Próbowano udowodnić im, że jest to organizacja polityczna działająca przeciwko Polsce. Obrońcy natomiast przyjęli inną taktykę, w myśl której był to wybryk chuligański. A tak naprawdę co się zdarzyło, otóż w noc poprzedzającą Święto Pracy uczniowie, w tym mój Brat, pozrywali chorągiewki ze słupów, narysowali mapę Polski ze strzałką w stronę ZSRR z napisem „Polsko tam Twoja zguba” oraz oblali atramentem portrety naszych wodzów, czyli Lenina, Marksa i Engelsa. Tragedia wybuchła rano dnia 1 maja 1963 r. Powtórzyło się to, co było 10 lat wcześniej. Zaczęły się niekończące się przesłuchania, rewizje, obserwacje. Na szczęście nie udało się udowodnić, że to była organizacja, uczestnicy zostali potraktowani jako chuligani i dzięki Bogu. Pamiętam, jak Mama jeździła do adwokatów z prośbą, ze łzami i lękiem, czym to się skończy ?
Są to wspomnienia zapisane czarnym drukiem w mojej pamięci, ale są również i inne, jasne, radosne zdarzenia, o których może napiszę, ale innym razem?!
Regina Ostapowicz
c.d. kartek z kalendarza w jaśniejszych barwach
2. Zapachy i smaki lat „durnych i chmurnych”
Dzieciństwo i wczesna młodość zawsze kojarzy mi się z całą gamą zapachów i smaków. Dlaczego? Bo były to piękne niecodzienne wonie związane przede wszystkim ze świętami i nie tylko. Jest zwyczajna niedziela, jak co tydzień, wiadomo, że na obiad na pewno będzie rosół z kury i to jaki, mniam, mniam. Ten zapach do dnia dzisiejszego jest zakodowany w mojej pamięci; to przede wszystkim cebula przypiekana na płycie węglowej i ten niezapomniany zapach prawdziwego rosołu. Obowiązkowo był również makaron własnej roboty, przygotowywany już w sobotę. Mama robiła ciasto, wyjmowała stolnicę i wałkowała cieniutkie plastry ciasta, które później były rozkładane na łóżku, żeby podeschły. Potem kroiło się je na makaron. To była pychotka taki rosół z makaronem, ale żeby się nie znudził, to od czasu do czasu były też kluseczki lane lub kładzione. Dzisiaj też to można zrobić, gorzej z prawdziwym rosołem, bo kury już nie te. Cały dom pachniał wtedy rosołem i makaronem. Obowiązkowo była też pieczona w prodiżu babka cytrynowa lub inna, nigdy drożdżowa. Pamiętam, że my z bratem nie bardzo lubiliśmy babki. Drożdżówki piekła sąsiadka z naprzeciwka. Mama natomiast, szczególnie zimą piekła cudowne, pachnące, pulchniutkie bułeczki z cynamonem. To był zapach niedzieli w malutkim miasteczku.
Obowiązkowo szło się z rana do kościoła, a później około godziny jedenastej, bezpośrednio po kościele, przychodził do nas przyjaciel domu. Starszy, dystyngowany Pan z laseczką. Był to przyjaciel mego ojca. Pamiętam te zimowe pachnące niedziele, ciepły kaflowy piec i serdeczne rozmowy z nami, a rosół dochodził na płycie, roztaczając swój aromat.
Ten Pan czasami nam, dzieciom przynosił drobne prezenty, z reguły przed okresem Świąt Bożego Narodzenia. To była już taka nasza tradycja. Jeden prezent szczególnie utkwił w mojej pamięci, to była piękna, niebieska filiżanka ze spodeczkiem ze starej chińskiej porcelany. Podobała mi się niezmiernie, ustawiłam ją na honorowym miejscu i traktowałam ją jak talizman. Aż kiedyś, wiele lat później, kiedy ofiarodawca już nie żył, filiżanka stłukła się. Próbowałam ją sklejać sama, ale niestety to już nie była ta sama filiżanka. Stanowiła ona symbol tych dawnych czasów, czy chwil, które chyba odeszły.
Niedziela dodatkowo kojarzyła mi się ze słuchowiskiem pt. „Matysiakowie” i „W Jezioranach”. To były audycje nadawane przez „toczkę”, które bardzo lubiła słuchać moja mama.
Na zawsze pozostał też w mojej pamięci zapach Święta Zmarłych. Zjeżdżała się cała rodzina, a mama piekła babkę lub kiszkę ziemniaczaną a do tego podawała kiszoną kapustę. Jeszcze dziś próbuję kontynuować ten nasz domowy obyczaj, ale zapachy już nie te same.
Zapachy świąteczne to zupełnie osobny rozdział. Cały dom jest przesiąknięty tak różnorodnymi zapachami, bo przecież to i wypieki i generalne porządki. Pieczenie, gotowanie, smażenie zaczynało się już co najmniej dwa dni przed Wigilią. Śledzie jeszcze wcześniej były przygotowywane. Dopiero w dniu wigilijnym czuło się całą gamę zapachów i smaków. Były to zapachy i ciast i pieczystego i obowiązkowo była gotowana galaretka z nóżek z dodatkiem cielęciny. Dla mnie łakomczucha to było wyzwanie, żeby wytrwać do Pasterki. My z bratem czekaliśmy na Pasterkę, chociaż oczy nam się kleiły, ale po Pasterce można już było wszystko jeść. I o to nam chodziło, żeby tylko spróbować, posmakować tych wspaniałości. Pytanie dlaczego? A no nie mieliśmy wszystkiego na co dzień tak jak dziś, dlatego nasze Święta miały inny wydźwięk, zapach i smak. Pomarańcze i czekolady były tylko na Święta. Zapach odświętnie wystrojonego i wypucowanego domu to już przeszłość. Wypastowane i wyfroterowane podłogi lśniły i pachniały specyficznym zapachem pasty. Zielone drzewko, prawdziwe, innych nie było, również pięknie wystrojone i przybrane własnoręcznie wykonanymi łańcuchami z bibułki, specjalnie upieczonymi ciasteczkami na choinkę, malutkimi jabłuszkami, tzw. papinkami. To jest choinka mego dzieciństwa i lat młodzieńczych.
A za oknem króluje Pani Zima, śnieg, trzaskający mróz i cudowna sanna. Dzwoneczki u san dzwonią na wietrze i potakują. To są Święta, cudowna Noc Narodzenia Chrystusa, Pasterka. Do Kościoła na Pasterkę jechały całe szeregi sań przystrojonych barwnie, rozdzwonionych, konie parskały i prychały, a śnieg skrzył się i skrzypiał pod płozami sań. Te szeregi sań to stąd, że z okolicznych wiosek jechali ludzie cieszyć się i radować, że są Święta i na pewno będzie lepiej. W tym czasie w naszej mieścinie był tylko jeden samochód osobowy – słynna Warszawa, chluba ówczesnych czasów.
My jako dzieci w czasie ferii świątecznych i nie tylko goniliśmy sankami po tej bieli, niestraszny był nam mróz i wiatr, panowała wszechogarniająca radość i beztroska. Na łyżwy chodziło się na zamarznięte jezioro lub czepiało się sań, samochodów ciężarowych. Pamiętam, była taka mroźna zima, że na lekcji w Szkole Podstawowej siedziałam z łyżwami na nogach, to było raz i udało się, nauczyciel nie zauważył. A trzeba wiedzieć, że łyżwy były przytwierdzane do butów za pomocą tzw. płastynek, dzisiaj jest to już nieznane słowo.
Pamiętam też zapach lata. Cudowny zapach podsuszonych ziół, jagodników i poszycia leśnego. Mech był dla nas materacem, zbierało się go i kładło pod koc w namiocie i tak się spało. Szarobure koce (wojskowe lub z UNRY) rolowało się specjalnie i przyczepiało do plecaka. Były to pamiętne dni tzw. biwaków organizowanych na koloniach letnich. Tylko starszaki mogły wyruszać na takie 2-3 dniowe wyprawy po Puszczy. Bawiliśmy się w podchody, zdobywając różne stopnie sprawności, aż osiągnęliśmy nasz cel wyprawy. Rozbijanie namiotu, urządzanie paleniska na gotowanie posiłków, oczyszczanie całego terenu wokół, to były piękne, niezapomniane dni pełne słońca i dźwięków lasu.
Do dzisiaj pamiętam zapach i smak herbaty, a właściwie kawy zbożowej gotowanej na tym palenisku. Tego zapachu i smaku nie da się porównać z niczym. Wyznaczanie wart, bo trzeba było w nocy pilnować obozowiska, te nasze figle i psikusy w „zieloną noc” to był czas beztroskiej przygody. Spuszczanie namiotów na głowy śpiących, malowanie pastą, naśladowanie głosów natury, straszenie szczególnie dziewcząt było obowiązkowe na każdym biwaku.
Te dni beztroskie, radosne były jasnym promykiem w nasze szarej, trudnej ówczesnej codzienności. Frykasy były tylko od święta. Może dlatego człowiek teraz docenia ten komfort, w jakim żyjemy. Mimo różnych zawirowań politycznych i ograniczonych zasobów materialnych mamy przede wszystkim spokój i pewność dnia jutrzejszego. Mamy przecież Demokrację.
Radosne dni, te już prawie dorosłe, to spacery wzdłuż jedynej głównej ulicy w naszym miasteczku z chłopcem lub bez. Znaliśmy się wszyscy bardzo dobrze i obserwowali nawzajem. Szczególnie obserwowało się te starsze klasy, chłopcy to nawet glosowali, która z dziewcząt jest najładniejsza i z którą który chciałby chodzić. Podpatrzyłam kiedyś taką listę u mojego brata. To były już te wiosenne zapachy, pachnące bzem i majem. Czas pierwszych westchnień i wzruszeń. Zapachy pachnące młodością, powiewem wiatru, nadchodzących zmian, bo przecież przed nami czas dojrzewania.
A teraz pozostały wspomnienia pełne sentymentu, uśmiechu i łez. Myślę, że dobrze jest tak powspominać, poprzypominać dawne piękne i mniej piękne dni. To tak jakby człowiek patrzył za siebie i rachował się ze sobą. Porównanie tych obecnych czasów i naszych dawnych to trudna sztuka. Nie możemy wszystkiego negować i nie możemy tez narzucać naszych przeżyć. Każdy żyje dla siebie i młody i starszy. Każdy czas jest dobry. Dzisiaj, kiedy siwizna przyprószyła skronie, a wzrok jakby złagodniał, nie jest tak ostry, westchnienia tych młodzieńczych lat są jak Talizman. Kochajmy ten Talizman i patrzmy z
uśmiechem w nadchodzący dzień.
Regina Ostapowicz
3. CZASY STALINIZMU
Urodziłam się w 1946 r. Byłam najstarsza z czworga rodzeństwa. W Polsce były to czasy głębokiego stalinizmu. Moje wczesne dzieciństwo kojarzy mi się z tymi czasami oraz z wewnętrznym rozdarciem małego dziecka. Inny klimat panował w moim rodzinnym domu, inaczej było w przedszkolu.
Rodzice wychowywali nas w oparciu o wartości chrześcijańskie. W domu wisiały święte obrazy a w przedszkolu na ul. Kazimierzowskiej w Bielsku Podlaskim podziwiałam portrety „pięknego” Stalina, Marksa i Engelsa. W domu była tradycja wspólnego śpiewania, głównie pieśni kościelnych. Moja mama, nauczycielka z zawodu, uczyła nas różnych piosenek i wierszyków. A ja byłam rozczarowana gdy mama nie chciała słuchać moich recytacji po powrocie z przedszkola:
„Świeci słoneczko złote nad Rosją radziecką,
to Stalin, to Stalin moje drogie dziecko.”
„Stalin eto sonce, Stalin eto mir
Stalin eto sam wielikij kamandir.”
W mojej rodzinie najbardziej rozśpiewanym okresem był czas Bożego Narodzenia. Nie pamiętam aby w przedszkolu uczono nas śpiewać kolędy.
Kolędowaliśmy wraz z dziećmi z sąsiedztwa. Chodziliśmy po domach z szopką, którą sami wykonywaliśmy wykorzystując do tego celu pudła tekturowe, słomę, watę, pocztówki świąteczne i ozdoby choinkowe. Oświetleniem szopki była świeczka zamontowana na podstawce choinkowej. Pewnego razu nasza szopka spłonęła w czasie kolędowania. Musieliśmy udoskonalić oświetlenie. Zamontowaliśmy żaróweczkę od latarki, którą drucikami podłączyliśmy do płaskiej baterii ukrytej za ścianką szopki. Później kolędowaliśmy z gwiazdą, którą na rynku kupiła nam nasza mama. Było to rękodzieło jakiejś „złotej rączki”. Ramiona z drewnianych listewek zamocowane były do dużej blaszanej puszki. Puszka obracała się wokół dużego gwoździa wbitego w drewniany kij. Gwiazda oklejona była kolorową karbowaną bibułą, na rogach miała wielkie pompony. Tę gwiazdę przechowuję do dziś. Stanowi świąteczną dekorację oraz rekwizyt w czasie rodzinnych i towarzyskich wieczorów kolędowych.
Kolędowaliśmy w czasie świąt katolickich i prawosławnych.
Nasze ulubione kolędy to były: „Wśród nocnej ciszy”, „Lulajże Jezuniu”, „Pójdźmy wszyscy do stajenki”.... Kolędy: „Dzisiaj w Betlejem”, „A wczoraj z wieczora”, „Cicha noc” są śpiewane również w języku starocerkiewnym.
Mój młodszy brat najbardziej lubił śpiewać „Dzisiaj w Betlejem....Maryja Panna Dzieciątko piastuje a Józef Stalin ono pielęgnuje...”.
W niedziele całą rodziną chodziliśmy do kościoła znajdującego się na tej samej ulicy Żwirki i Wigury, gdzie mieszkaliśmy. Po wojnie w najstarszych zabytkowych budynkach w mieście byłego klasztoru karmelitów, tuż przy kościele, władze urządziły więzienie Urzędu Bezpieczeństwa.
Po drodze do kościoła, mama wspinała się i przez zakratowane okienko podawała więźniom jedzenie.
Nie chciała tłumaczyć nam dlaczego to robiła. A ja wiedziałam, że więzi się przecież złych ludzi... Przy bramie stali zawsze dwaj wartownicy. Nie reagowali kiedy ludzie podawali więźniom żywność.
Pamiętam marzec 1953 r. i zdjęcie Stalina w trumnie na pierwszej stronie tygodnika „Przyjaciółka”. Na ścianie w naszym domu wisiał głośnik, zwany z rosyjska „toczką” skąd nieustannie płynęła żałobna muzyka. Było mi bardzo smutno i nie mogłam zrozumieć dlaczego rodzice są weseli. Bo ja wiedziałam, że przecież
„zmarł towarzysz Stalin
co usta słodsze ma od malin”.
Podobały się nam pochody pierwszomajowe. Na specjalnych straganach sprzedawano towary, których normalnie w sklepach nie można było kupić. Sprzedawano ciekawe ubrania, zabawki, żywność, słodycze, napoje...
Było wesoło, kolorowo, grała orkiestra dęta. Krzyczano: „niech żyje socjalizm”, „niech żyje pokój”, „niech żyje pokój”!...
Nie mogłam zrozumieć dlaczego nasza mama nie chce iść na pochód i razem z nami krzyczeć aby był pokój na świecie!
Nie mogłam zrozumieć bo przecież nasza mama bardzo bała się wojny. Przerażał ją każdy lecący samolot. Utkwiła mi w pamięci jej opowieść, dotycząca czasów likwidacji getta w Bielsku Podlaskim jesienią 1942 r. Wśród ludzi rozeszła się wieść, że na terenie zlikwidowanego getta znajduje się dużo mydła, którego wówczas bardzo brakowało i którego trudno było zdobyć. Moi dziadkowie wysłali po mydło moją mamę i kuzynkę Helenkę. Dziewczyny weszły na teren getta przez dziurę w wysokim na około 3 metrów drewnianym płocie. Nagle rozległ się okrzyk „Hande hoch!”. Przed nimi stał Niemiec z wycelowanym w nie pistoletem. Były o krok od śmierci. Helenka z przerażenia posikała się. Wtedy Niemiec zaczął się śmiać i rozkazał im aby wyniosły się. Wróciły do domu bez mydła ale z życiem.
Mieliśmy dobry kontakt z rodzicami, szczegolnie z matką.
Długo nie rozumiałam dlaczego, ale czułam, że o wielu sprawach nie wolno mi mowić nawet z rodzicami....
Danuta Łada
|
|