22 stycznia 2025
Środa, 22 dzień roku

Imienieny obchodzą:
Anastazy, Wincenty, Wiktor
Realizowane projekty Strona główna / Realizowane projekty / Międzynarodowe / CONGENIAL / 2.2 Dwie okupacje a/ niemiecka b/ sowiecka 

2.2 DWIE OKUPACJE:  a/ NIEMIECKA  b/ SOWIECKA

 


 

1. "Nigdy tego nie zapomnę....." - Elżbieta Kackieło

2. "Gehenna wojenna Haliny Chorobińskiej i Rodziny Sażyńskich" - Maria Wójcicka

3. "Historia lubi się powtarzać" - Halina Wiszowata

4. "Moje wspomnienia z okresu II wojny światowej z opowiadań mojej mamy "- Cecylia Sosnowska

5. "Świadectwo patriotyzmu" - Józefina Bukin

       

      

 

 

 



                      1. Nigdy tego nie zapomnę…

 

Opiszę wspomnienia mojej mamy, które słyszałam  kilkakrotnie. Przekazane przez mamę wydarzenia dotyczą okresu II wojny światowej, a szczególnie najtragiczniejszego dla niej i mieszkańców wsi Sośnia dnia 24.06.1941 roku . 

Moja mama Kazimiera  Kackieło, z domu Masłowska urodziła się 08.10.1925 roku we wsi Sośnia jako czwarte dziecko w rodzinie. Jej rodzicami byli Piotr Masłowski, urodzony w 1883 r. i Helena Masłowska, z domu Wysocka, urodzona w 1890 r.

Rodzeństwo mamy to: bracia: Piotr ur. w 1914 r. i Alfons ur. w 1916 r. oraz siostry: Anna ur. w 1920 r. i Zofia ur. w 1931r.   

Rodzina mamy od pokoleń mieszkała we  wsi Sośnia, położonej nad rzeką Biebrzą w odległości około 3 kilometrów od twierdzy Osowiec. Twierdza Osowiec była jednym z punktów umocnień na linii obronnej Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”. Przed II wojną światową na obrzeżach wsi znajdował się poligon strzelecki stacjonującego w Osowcu Korpusu Ochrony Pogranicza. Gdy wybuchła wojna,wieś znalazła się bezpośrednio na linii frontu. We wsi wybuchł pożar, który strawił 90% zabudowań. Dorobek wielu pokoleń został obrócony w popiół.

Mieszkańcy, ratując życie, uciekli do dalej położonych miejscowości; Wierzbowa, Wiązownicy, Rydzewa, Kapic . Po około sześciu miesiącach na zgliszcza wrócili ludzie i częściowo odbudowali wieś.

W konsekwencji realizacji postanowień Paktu Ribbentrop – Mołotow z 23 sierpnia 1939 roku wieś Sośnia znalazła się pod okupacją sowiecką. Okupacja ta trwała do czasu napaści Niemiec na ZSRR, czyli do dnia 22.06.1941 roku. Tak jak w 1939 roku, wieś   znalazła się znowu na linii frontu. Rosjanie doskonale widzieli nacierających Niemców,  ostrzeliwali ich z broni artyleryjskiej. Wieś została ostrzelana pociskami zapalającymi i ponownie spalona. Ocalały trzy domy mieszkalne. Mieszkańcy zdążyli uciec  na  pola i łąki w pobliżu grądu Orłowo.

Ojciec mamy Piotr Masłowski   wozem konnym  z  uratowanym dobytkiem zatrzymał się na łące między łanami zbóż. Inni sąsiedzi zatrzymywali się w pobliżu. Moja mama Kazimiera i niewidoma matka ojca Anna – moja babcia (lat 90) zostały z ojcem.  Część ludzi udała się do wsi Klimaszewnica. Poszła tam również matka mamy z najmłodszą córką Zofią. Bracia mamy Piotr i Alfons  wraz z wieloma sąsiadami schronili się na pobliskim grądzie Orłowo i na łąkach. Wydawało się, że będzie tam w miarę bezpiecznie,  jednak  z przeciwnej strony  nadeszli Niemcy. Ludzie znaleźli się w pułapce. Nie było drogi ucieczki; z dwóch stron bagna z tyłu Rosjanie, a z przodu Niemcy.   

Było wczesne popołudnie 24.06..1941roku...

Śpiącą pod wozem mamę krzykiem obudzili Niemcy. Wrzeszcząc „banditen”, ”partyzan”, nakazali mamie, jej ojcu i  sąsiadowi Sypytkowskiemu Janowi stanąć przed wozami. Z grądu Orłowo zawołali jeszcze 6 osób. Śpieszyli się bardzo i nie zdołali przypędzić więcej ludzi, gdyż  Rosjanie strzelali z Osowca.

Ustawili karabin maszynowy i zaczęli strzelać do stojących. Po pierwszej serii z broni mama, widząc padających ludzi,  odruchowo  upadła na bok Do jeszcze stojących ludzi Niemcy oddali  następną serię. Ostrzelali również z karabinów maszynowych pobliskie pola i łąki, na których widzieli ludzi. Po jakimś czasie odeszli.

Mama ze zdumieniem stwierdziła, ze żyje i nawet nie jest ranna. Zaczęła wołać do swojego ojca: „Tato nic mi nie jest?”  „Ojciec zdążył jeszcze powiedzieć „córeczko, ty żyjesz, ze mnie to już nic nie będzie” i po chwili zmarł. Ojciec  dostał dwie serie, jedną w klatkę piersiową, a drugą w brzuch. Mamie kula przeszła przez spódnicę z prawej strony na wysokości biodra, zostawiając ślad w postaci dwóch dziurek. Do niewidomej  babci  Anny  Niemcy nie strzelali i zostawili siedzącą na furze.

 Przy wozach Niemcy:

 – zamordowali:

             1.Galńskiego Józefa           lat 56

 2. Masłowskiego Piotra      lat 58

 3. Masłowską Bolesławę    lat 49

 4. Malinowskiego Adama  lat 38

 5. Saciłowskiego Adama    lat około 60

 – ranni zostali i przeżyli  :  

            1.Sypytkowski Jan

            2.Masłowski Adam

Na łąkach:

 – zabite zostały :

            1. Sypytkowska Maria    lat 11

            2. Karwowska Maria      lat 18

  – zostali ranni i przeżyli:

1.      Masłowski Piotr – brat mamy                 

2.      Trojanowska Maria.

Los oszczędził  mamy brata Alfonsa, bo kula  nie raniąc przypiekła mu tylko ramię.

Pozostali przy życiu przysypali pomordowanych  jedynie cienką warstwą ziemi    na polu w miejscu, gdzie oni zginęli. Po trzech dniach w nocy 28.06.1941 roku brat mamy Alfons z krewnymi odkopali ciało ojca i tej samej nocy  pochowali na cmentarzu w Białaszewie. Pozostałych pomordowanych również pod osłoną nocy  rodziny pochowały  na tym samym cmentarzu. 

Przed wojną Sośnia była dużą wsią zamieszkałą przez około  70 rodzin. Po wojnie na zgliszcza  wróciło 30 rodzin. Pozostali wyjechali na tzw. Prusy Wschodnie i zamieszkali w gminie  Prostki, między innymi we wsiach  Gorczyce, Długochorzele, Sołtmany, Glinki.

Dzień 24.06.1941 roku stanowił początek końca istnienia Sośni. Dzieci  po ukończeniu szkół osiedlali się w różnych  miastach   Polski. Wyjeżdżali również i starsi, gdyż zaczynanie wszystkiego od zera było bardzo  trudne.

Również  moi rodzice Czesław Kackieło i Kazimiera Kackieło, z domu Masłowska –  oboje z Sośni – po zawarciu związku małżeńskiego w 1945 roku opuścili tę wieś i zamieszkali w Gorczycach. W 1963 roku przeprowadzili się do Białegostoku i zamieszkali w wybudowanym przez siebie domu. Mama mieszka w nim do dzisiaj.

Obecnie w Sośni  na stałe mieszka  kilka osób.  Z uwagi na  położenie wsi w Basenie Dolnym Biebrzańskiego Parku Narodowego  powoli staje się ona wsią turystyczną.

Moja Mama  nie lubi wracać   wspomnieniami do  wydarzeń z dnia Świętego Jana  1941 r.,  mimo że  zachowała go w pamięci ze wszystkimi szczegółami.

 

W załączeniu: 

fotografie  grobów pomordowanych mieszkańców Sośni z cmentarza w Białaszewie

 

 

Elżbieta Kackieło  




 

 2.  GEHENNA WOJENNA

    HALINY CHOROBIŃSKIEJ  I RODZINY SAŻYŃSKICH.



 

Moją chrzestną matką była bratowa ojca, Halina Chorobińska. Czułam dla niej podziw, chociaż nie wiedziałam dlaczego. Niby była zwykłą osobą, ale ludzie odnosili się do niej z szacunkiem i z jakimś dystansem. Nie potrafię tego wyrazić, ale każda wizyta u cioci była dla mnie świętem. Myślałam, że jest ona kimś bardzo ważnym, mądrym, bo nawet moja mama nie zachowywała się przy niej naturalnie. Ciocia też zachowywała się bardzo powściągliwie. Była małomówna, zamyślona i ciągle jakby się czegoś bała Nie przypominam sobie, żeby mnie przytuliła. Dla dziecka było to takie dziwne. Myślę, że bała się przywiązywać do ludzi.

Teraz wiem, że czasy nie sprzyjały przywoływaniu dawnych dni. O harcerzach  z Szarych Szeregów oraz żołnierzach Armii Krajowej władze państwowe i lokalne wymownie milczały, ale naród pamiętał. Polacy wiedzieli, że muszą sobie pomagać, chociaż nikt o tym głośno nie mówił.

Ciocia była bardzo przywiązana do pani Stefanii Sażyńskiej (ur. w 1895 r.),  która nawet mieszkała u niej i była matką chrzestną Ani, jej starszej córki. Pani Sażyńska była właścicielką zakładu fotograficznego, w którym pracowała też ciocia Halina. Wujek Kazimierz (brat mojego ojca) zmarł wcześnie. Mój ojciec zaczął pomagać po pracy w zakładzie (z wykształcenia był fotografem). Ja, będąc w liceum, też tam  pomagałam: wywołane, mokre zdjęcia  pakowano mi w pudełka, a ja szybko niosłam je do domu, gdzie razem z mamą płukałyśmy je w zimnej wodzie i rozkładałyśmy na podłodze do suszenia. Po wysuszeniu i przycięciu zanosiłam do zakładu. Teraz ciocia przejmowała inicjatywę, retuszowała je. To pozwoliło mi się do niej zbliżyć. Powoli poznałam historię jej i rodziny Sażyńskich.

Ciocia Halina Chorobińska (z domu Cudna) urodziła się 4 listopada 1924 roku w Pustelniku, koło Mińska Mazowieckiego. Jej ojciec był kierownikiem szkoły podstawowej, dlatego doskonale rozumiał potrzebę kształcenia córki, rozpoczęła więc naukę w Prywatnym Gimnazjum Koedukacyjnym Towarzystwa Szkół Średnich w Mińsku Mazowieckim.


Stefania SażyńskaStefan Sażyński

 

Stefania Łoń (późniejsza Sażyńska) urodziła się 15 marca 1895 r. w Warszawie. Ukończyła pensję dla dziewcząt i następnie zdobyła w szkole zawód fotografa. W 1919 r. wyszła za mąż za Stefana Sażyńskiego, z zawodu fotografika, który posiadał zakład fotograficzny w Warszawie przy  ul. Wspólnej. Pracowali razem w zakładzie. Pierwszy syn Czesław urodził się w 1920 r., drugi syn Witold w 1922 r., a trzeci Tadeusz w 1924 r. Częste problemy zdrowotne dzieci zmusiły rodzinę do przeprowadzenia się do Mińska Mazowieckiego w 1928 r., gdzie kupili zakład fotograficzny. Nadszedł rok 1939. Najstarszy syn Państwa Sażyńskich był studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Młodszy – Witold marzył o służbie  w marynarce i kształcił się w tym kierunku. Najmłodszy –Tadeusz interesował się mechaniką samochodową.


Tadeusz SażyńskiWitold SażyńskiCzesław Sażyński

 

Wybuchła wojna. Wielu Polaków stanęło do walki konspiracyjnej przeciwko Niemcom o wolną Polskę, początkowo w organizacji pod nazwą Służba Zwycięstwu Polski, zmienionej na Związek Walki Zbrojnej oraz w innych organizacjach niepodległościowych, które w lutym 1942 r. scalone zostały w jednolitą Armię Krajową. Młodzież organizowała się w tajnym harcerstwie jako Szare Szeregi. Bywało tak, że całe zastępy, a nawet drużyny harcerskie przechodziły do Szarych Szeregów. Podobna sytuacja istniała i w Mińsku Mazowieckim.

 

 

 Gdy wybuchła wojna, ciocia Halina wróciła do domu, ale nie na długo. Wkrótce ruszyły komplety tajnego nauczania, zamieszkała na stancji w Mińsku Mazowieckim, u państwa Haklów. Znowu chodziła do szkoły, ale teraz było to niebezpieczne. Musiała koniecznie mieć kenkartę, pozorującą pracę i pobyt na terenie miasta. Otrzymała ją od Sażyńskich, gdzie rzekomo pracowała. Szybko wstąpiła w szeregi harcerstwa, a od lutego 1940 roku została żołnierzem AK. Korzystała z dwóch pseudonimów: „Hanka” i „Agata”. Była łączniczką między Komendą Podokręgu „Białowieża” w Warszawie a Obwodem „Mewa” w Mińsku Mazowieckim. Przewoziła tajną prasę i pocztę. Pisała na maszynie rozkazy i instrukcje dla poszczególnych jednostek. Przewoziła broń krótką i amunicję do niej. Pod osłoną żołnierzy przenosiła radiostację. W czasie służby wykazała się wielką subordynacją, odwagą i poświęceniem dla sprawy. Musiała pogodzić naukę z pracą konspiracyjną, a wkrótce zdobyła sympatię jednego z synów państwa Sażyńskich.

 Cała Rodzina Państwa Sażyńskich włączyła się w nurt konspiracyjny walki niepodległościowej. Zakład Fotograficzny był punktem kontaktowym, rozdzielnią tajnej prasy, a także komórką legalizacji dokumentów, podległą Komendzie Obwodu „Mewa”. Dokumenty tam podrabiane nie były gorsze od autentycznych, niemieckich.

Każda walka o wolność pociąga za sobą ofiary. Tak było i w tym przypadku. Największa tragedia rozegrała się w połowie lutego 1944 r. – tzw. „wielka wsypa”. Wszystko zaczęło się od zatrzymania przez żandarmów w Budach Wielgoleskich dnia 12 lutego 1944 r. Janka Paruzela. Szesnastoletni chłopiec był łącznikiem sztabu Komendy Obwodu nr l. Po przeszukaniu ubrania i roweru Niemcy znaleźli w kierownicy przewożone materiały i rozkazy. Pomimo iż chłopiec podczas wielogodzinnych przesłuchań i tortur nie zdradził żadnych informacji, Niemcy na podstawie karty rowerowej odnaleźli właściciela roweru podchorążego Zygmunta Żółtka ps. „Mors”. Aresztowano go dnia 13 lutego 1944 r. Podczas rewizji gestapowcy odnaleźli obciążające materiały. „Morsa” zabrano na przesłuchania, po czym zapanował przez trzy dni spokój, cisza jak przed burzą. Rankiem dnia 17 lutego żandarmeria, mając w ręku listę zarówno działaczy AK, jak również osób nie związanych z ruchem oporu, sporządzoną na podstawie zeznań „Morsa”, rozpoczęła aresztowania na terenie Mińska Mazowieckiego i okolic. Na domiar złego „Mors” jeździł razem z Niemcami, wskazując domy przyjaciół i kolegów, z którymi działał w konspiracji. Niektórzy aresztowani i podwładni „Morsa” rozpoznali go wśród Niemców, dokonujących aresztowań. Zygmunt Żółtek został w nagrodę uwolniony. Podczas próby aresztowania Komendanta Miasta – „Boruty” (Władysława Klimaszewskiego) w domu przy ul. Stankowizna „Mors” zrzucił z siebie kożuch i hełm i rzucił się do ucieczki przez ogród. Ucieczka ta była najwyraźniej sfingowana, gdyż Niemcy strzelali za nim tak, że go nie trafili. Niedługo jednak cieszył się wolnością. Następnego dnia odbył się Sad Polowy Polski Podziemnej. Na ciele „Morsa” nie znaleziono śladów bicia i tortur. Za zdradę wyrok mógł być tylko jeden. Na podstawie wyroku sądu wojskowego został zastrzelony 18 lutego 1944 r. w Pustelniku koło Stanisławowa, gdzie się schronił.

 Kilka osób aresztowano także następnego dnia. Wśród aresztowanych znalazła się cała Rodzina Sażyńskich oraz przebywająca wówczas u nich moja ciocia, Halina Cudna.

15 lutego 1944 roku Halina Cudna brała udział w akcji przewiezienia alkoholu  z gorzelni w Krubkach. Transport trzech samochodów bezpiecznie dotarł do Warszawy. Następnego dnia była w Mińsku. Po przyjeździe pobiegła na lekcje, a później udała się do Państwa Sażyńskich po świeże wiadomości. Była już godzina policyjna, dlatego pani Stefania zaproponowała jej nocleg u siebie. Halina chętnie się zgodziła.

 

 

I stało się – 17 lutego 1944 roku, o czwartej nad ranem, do pracowni Sażyńskich wtargnęli Niemcy. Podczas przeszukiwania ich domu znaleźli materiały organizacyjne. W jednym pokoju na podłodze rozłożone były fotografie konstrukcji pistoletu maszynowego oraz innego sprzętu potrzebnego do celów szkoleniowych. W ostatniej chwili jeden z żandarmów podniósł kosz ze ścinkami od fotografii. Wydał mu się zbyt ciężki. Włożył rękę i wyjął dwa pistolety.

Tej pamiętnej nocy ciocia została aresztowana wraz z cała rodziną Sażyńskich i 64 patriotami z Mińska i okolic. Od tej pory jej dalsze życie zostało podporządkowane skutkom Wielkiej Wsypy, zaś los na zawsze połączył ją z rodziną Sażyńskich. Aresztowali całą rodzinę.

Wszystkich popędzono do baraku żandarmerii przy dworcu kolejowym. Z tego miejsca zostali przewiezieni do Latowicza i umieszczeni w budynku szkoły podstawowej, w której kwaterował podczas okupacji oddział Schutzpolizei.

Wszyscy aresztowani poddani byli strasznym torturom w celu wymuszenia zeznań, wydania dalszych członków organizacji i jej dowódców. Nikt nie zna swojej wytrzymałości na ból i cierpienie, nie wie, czy podczas okrutnego śledztwa nie załamie się. Na pierwszy ogień poszli bracia Sażyńscy. Pierwszego wzięli Czesława. Z piętra, gdzie odbywały się przesłuchania, słychać było nieludzkie jęki i wrzaski. Po jakimś czasie dwaj żandarmi przywlekli zmasakrowanego Czesia na dół i rzucili Go na słomę. Ojciec i bracia podczołgali się do niego (można tam było przebywać tylko na leżąco), aby udzielić możliwej w tych warunkach pomocy. Twarz była zbita, całe ciało pokryte krwią, ale pierwsze słowa wypowiedziane do brata Witka były następujące: „wszystko w porządku, dajcie pić”. Po pewnym czasie wzięli na tortury średniego brata Witka – dowódcę Szarych Szeregów. Znów słychać było z góry nieludzkie jęki i wrzaski. Tak samo wrzucony zostaje na podłogę, gdzie leżą inni aresztowani. Obaj bracia byli bardzo skatowani, ale Witek mając silniejszą budowę trzymał się nieco lepiej. Wymienił najcenniejsze i bardzo znamienne słowa: „wszystko w porządku”. Następnym do katowania wzięty był najmłodszy brat Tadeusz. Historia męczeństwa powtarza się. Tadeusza rzucają żandarmi na podłogę, ale i ten powtórzył jakby meldunek o zachowaniu tajemnicy. Żadne pióro nie opisze tego, jak mógł czuć się ojciec chłopców, pan Sażyński, który patrzył na skatowanych synów, w warunkach takich, że nie mógł udzielić im właściwej pomocy. Pani Sażyńska nie widziała swoich skatowanych synów podczas pierwszego śledztwa, bo kobiety osadzone były oddzielnie, ale słyszała jęki synów i ból rozdzielał jej serce.

Ciocia Halina tak to wspominała – (...) mnie wywołali wieczorem. Położyli na taborku, jeden trzymał za ręce. Chyba dwa razy zemdlałam. Chłopcy w sali obok naliczyli sto uderzeń. To był mój życiowy egzamin.

Nic nie powiedziała, a wiedziała bardzo dużo. Później przez przesłuchania przeszła pani Sażyńska i inni aresztowani, ale nikt nie sypnął – nie było następnych aresztowań. Następnego dnia, w piątek przesłuchania się powtórzyły z tą samą brutalnością. Jedynie ojca chłopców, pana Stefana Sażyńskiego, Niemcy potraktowali nieco łagodniej niż synów, choć nie szczędzili mu razów, kopniaków i kolb karabinowych. Wśród aresztowanych znajdował się Komendant Szarych Szeregów "Sęk" – Tadeusz Smoleński – nauczyciel Szkoły Handlowej. To on, jak tylko znaleźli się w Latowiczu, dodawał chłopcom otuchy i pouczał ich, że jak tylko zaczną mówić na mękach, to będą  jeszcze bardziej katowani i przymuszani w ten sposób, żeby mówili więcej. Później sam po torturach położył się w milczeniu, bez słowa skargi. Wytrwali te męki, nikogo nie wydali.

W piątek przed wieczorem aresztowani zauważyli poruszenie wśród Niemców, którzy ściągnęli worki ze zbożem, wynosili je na korytarz, okna zabijali deskami. Wzmocnili straże, stanowiska ogniowe, a w korytarzu w kierunku drzwi ustawili karabin maszynowy. Zabłysła iskierka nadziei, że może zostaną odbici. Przez całą noc z piątku na sobotę nic się nie wydarzyło. W sobotę rano znów przesłuchiwali Sażyńskich. Nawet żandarmi, którzy pilnowali aresztowanych wewnątrz, z obrzydzeniem patrzyli na Sażyńskich, zmasakrowanych przez swoich niemieckich rodaków.

Komenda AK przerzuciła grupę uderzeniową z północnej strony powiatu pod Latowicz, dla zorganizowania odbicia aresztowanych. Obstawę i wsparcie mieli stanowić także zagrzani w boju chłopcy z III Ośrodka Latowicz.

Pierwotnie akcja odbicia więzionych towarzyszy – wspomina pan Stanisław Maciejec –   zaplanowana była na noc z 18 na 19 lutego 1944 r. Niestety, chociaż była wtedy zamieć śnieżna, która była wymarzoną okolicznością do takich działań, akcję odwołano, ponieważ nie stawił się jeden oddział, a siły partyzantów dowódcy uznali za zbyt małe.

W sobotę wieczorem 19 lutego, kiedy niektórzy z więźniów już przymknęli oczy, rozległy  się strzały i słychać było wybuchy granatów. Rozszalała się kanonada. Słychać było nawoływania w języku polskim i wybuchy "filipinek", uderzających w deski zabezpieczające okna i wybuchające pod oknami.

Grupie szturmowej nie udało się jednak, zgodnie z planem, wejść do środka. Niemcy otworzyli błyskawicznie ogień z karabinu maszynowego, ustawionego w korytarzu. Nagle wystrzelono czerwoną rakietę. Szturmujący zrozumieli, że ją wystrzelono jako znak odwrotu, ponieważ tak było zapowiedziane na początku. Tymczasem wystrzelili ją Niemcy, wzywając w ten sposób pomocy sąsiednich posterunków z Mińska Mazowieckiego i Mrozów, oddalonych o 25 km. Wszystkie wozy, które były przygotowane do przewiezienia uwolnionych towarzyszy, wycofały się. Po wyjaśnieniu przyczyn pomyłki poszedł rozkaz, aby znów ruszyć do szturmu, ale Niemcy już byli na to przygotowani. Walka przeciągała się ponad godzinę, stawała się coraz ryzykowniejsza, ze względu na upływający czas i niemożność dostania się do środka szkoły. Zaplanowano przecież akcję z zaskoczenia. Dowództwo rozważało tymczasem jeszcze jedną ewentualność – użycie butelek zapalających. Chociaż w budynku znajdowali się najbliżsi i rodziny partyzantów, dano rozkaz do użycia butelek zapalających. Te jednak nie posiadały samozapłonu i nie wywołały ognia. Rzucono kilka granatów pod drzwi frontowe, ale granaty okazały się zbyt słabe, ponieważ były własnej produkcji. Połowa z nich nie eksplodowała. Jeden z granatów eksplodował przy drzwiach wejściowych. Aniela Maciejewska, jedna z więźniarek, została ranna w skroń i kolano.

W pewnym momencie podchorąży Orlicz – Żelazowski zrzucił z siebie kurtkę na ziemię i zamachnął się do rzutu granatem. Nagle zatoczył się i upadł. Jak się później okazało, dostał serię z pistoletu maszynowego w pierś, a więc w serce. Szturm załamał się, dopiero wówczas dowództwo dało rozkaz wycofania.

Zadanie nie zostało wykonane. Akcja odbicia nie udała się. Nadzieja na odzyskanie wolności stracona.

 

Tadeusz  Chróścielewski

Bitwa pod Latowiczem

 

Pamięci przyjaciela Czesława Sażyńskiego.

 

 Za przemienieniem w dzieje esencji szkieletu

 Miota się w Latowiczu czas nie dokonany.

 Uwięzieni koledzy przywarli do ściany -

 Trwa w nią rozryw granatu, impet pistoletów.

 Trwa ufność nie straconych, wapnem nie związanych

 W wyzwolenie od tablic i zlotu bukietów

 Pod mur, który wstrzymywał impet pistoletów

 I wraz z wrogiem odpierał czas niedokonany.

 Gdy dokona się, będę nienawidził rakiet,

 Pędzących bez tchu niebem jak krwotok czerwonych -

 Z wieścią, że wszystek czas już z magazynków wyszedł.

 I frazesu o ciszy niby makiem zasiał,

 I sentencji, że nie ma rąk nie zastąpionych...

 Jak tu nieść na ramionach zabitych i ciszę.

 

 1969 r.

 

 

W niedzielę Niemcy wypędzili aresztowanych na plac przed budynkiem. Jeszcze tutaj jeden z gestapowców zaproponował, żeby aresztowani wydali swojego dowódcę, to zatrzymają tylko jego, a pozostałych wypuszczą. Odpowiedzią było milczenie. Niemcy wściekli rozpoczęli ładowanie aresztowanych na samochody, którymi wywieźli ich do Warszawy na dziedziniec Domu Akademickiego przy pl. Narutowicza.

Po selekcji, według przygotowanej listy, część więźniów ponownie załadowano na samochody i wywieziono. Wśród pozostałych na miejscu była cała rodzina Sażyńskich.

Tu znowu zaczęły się bestialskie przesłuchania. Jako pierwsi znowu poszli bracia Sażyńscy. Ile się nacierpieli, trudno sobie wyobrazić, gdyż każde, choćby najmniejsze, dotknięcie ciała sprawiało im trudny do opisania ból. Świadkiem ich męczarni była tym razem matka, która pełniła rolę pielęgniarki, nie tylko dla własnych synów. Przez takie badania przeszła i pani Sażyńska.

Następnego dnia, w poniedziałek, znowu były brutalne przesłuchiwania. Nikt nikogo nie wydał. Po przesłuchaniach Czesio Sażyński gasł w oczach. Następny dzień – wtorek rozpoczął się przesłuchaniami. Przed południem całą grupę przewieziono na Pawiak. Jeszcze w kancelarii Pawiaka Czesio osunął się na ławkę. Cała grupa została skierowana do jednej celi, więźniowie oglądali ich ze współczuciem, szczególnie Czesia i doktora Huberta. Przyszedł lekarz, zbadał ich obu. Pod wieczór zabrano Czesia do więziennego szpitala. Po koszmarnych warunkach śledztwa w Latowiczu i na placu Narutowicza pierwsze dni na Pawiaku wydawały  się nawet znośne. Tadzio Sażyński, choć był ogromnie poturbowany, nucił piosenki, a Witek mu wtórował. W trzecim dniu pobytu na Pawiaku dotarła informacja, że Czesio Sażyński zmarł w szpitalu na skutek ogólnego pobicia.

Po dwutygodniowej kwarantannie więźniowie z Mińska zostali przeniesieni do innych celi. W pierwszej dekadzie marca na przesłuchania przewieziono ich do gestapo w Alei Szucha. Tu spotkali moją ciocię, która zdążyła ich uprzedzić, jak one wyglądają. Metody były podobne do tych, jakie Niemcy stosowali w Latowiczu i w Domu Akademickim, tylko narzędzia tortur były bardziej urozmaicone i było ich więcej; bykowce, pręty żelazne, trzcina bambusowa, pejcze z ołowianymi ciężarkami, itp. Przesłuchiwano więźniów kilkakrotnie, ale nikogo nie wydali.

Ciocia Halina wspominała: ja byłam w grupie na Pawiak. Ponieważ była to niedziela, zamknięto nas w łaźni na Serbii. W niedzielę nie przyjmowano do celi. Mnie zaniesiono na noszach do szpitala, gdzie byłam miesiąc. Ze szpitala też brano na przesłuchania. Ja byłam trzy razy na Szucha.

Na charakterystycznym w czasie okupacji plakacie, podpisanym przez Szefa SS i Policji z dnia 24 kwietnia 1944 r., Niemcy podali nazwiska kolejnej grupy rozstrzelanych Polaków. Wśród tych nazwisk były dwa z grupy mińskiej: Witold Sażyński i Józef Popiel. Trzeci syn Państwa Sażyńskich – Tadeusz został rozstrzelany  kilka dni wcześniej – 14 kwietnia, także w ruinach warszawskiego getta. Ojciec rodziny wywieziony został do obozu koncentracyjnego w Sztutchofie.

W kwietniu ciocię Halinę przewieziono do obozu w Ravensbruck. Przebywała tam razem z Janiną Maciejewską, siostrą Stanisława. W niedługim czasie przywieziono Stefanię Sażyńską. Następnie trafiły do obozu w Oranienburgu (katorżnicza praca w fabryce masek przeciwgazowych) i Sachsenhausen. Tu było najgorzej – głód i smród.  Chodziły odgruzowywać miasto i zasypywać leje po bombach. 15 kwietnia 1945 roku zaczęto ewakuować obóz. Po drodze strzelali do tych, którym zabrakło sił na dalszą wędrówkę. Był głód, wodę pili z przydrożnego rowu. Kiedy na noc zapędzono ich do stodoły, wówczas zauważono w jednej maszynie trochę żyta. Więźniarki go zjadły. Rano gospodarz poskarżył się. Zrobiono rewizję i wyciągnięto smutne konsekwencje. Pani Sażyńska tak osłabła, że nie miała siły iść. Wówczas esesman bił ją karabinem po plecach, a ona ciągle powtarzała, że chce umrzeć. Zostały wyzwolone przez wkraczające wojska amerykańskie.

 Te okrutne przeżycia silnie związały te dwie kobiety. Od pamiętnej nocy ciocia Halina zawsze opiekowała się panią Stefanią Sażyńską, a ta pomagała jej. Myślę, że obwiniała się tym, że namówiła wtedy ciocię na pozostanie u niej na noc.

Przeżyły, ale powrót do Mińska był kolejnym szokiem. Wszystko było zdewastowane i rozgrabione.  Kolejna rozpacz, rozgoryczenie, bo nie miały jakichkolwiek środków do życia. Ciocia Halina dowiedziała się, że Witold i Tadeusz zostali rozstrzelani, a ich ojciec również nie żyje. Nie powiedziała o tym pani Sażyńskiej, ponieważ bała się, że ta się załamie. Czy  w takiej sytuacji mogła zostawić ją samą  i wrócić do rodzinnego domu w Pustelniku?

Po powrocie z Niemiec były traktowane przez ówczesne władze jak czarne owce. W niedługim czasie po powrocie z obozu ciocia Halina rozpoczęła pracę w „Ekspresie Wieczornym” w Warszawie, ale w kadrach odkryto, że działała w AK. Wówczas redaktor naczelny otrzymał rozkaz natychmiastowego zwolnienia jej z pracy.

Ciocia Halina pracowała potem w magistracie, ale potrafiła zrezygnować z tej pracy, kiedy pani Stefania nie mogła sobie radzić sama w zakładzie, który odbudowała. Na siłę zabierano im zakład fotograficzny w celu wymuszenia przystąpienia do spółdzielni. Była nawet próba zabójstwa pani Stefanii. Nie wiem dokładnie, jak udało się zatrzymać zakład, pamiętam natomiast, że cieszył się on ogromnym powodzeniem.

Nawet w stanie wojennym nie dano im spokoju. A ile słów wulgarnych usłyszały z powodu przeszłości...

Pani Sażyńska przestała pracować 1 września 1991 r., mając 96 lat. Mówiono o niej żartobliwie, że to stary, dobry przedwojenny materiał. Na ołtarzu umiłowanej Ojczyzny złożyła ofiarę najcenniejszą jaką miała – ofiarę życia męża i trzech synów i sama przeszła gehennę życiową, której żadne słowo pisane, czy mówione nie wyrazi. Nie chciała o tym rozmawiać, powiedziała mi tylko, że „dostała tak w kość, że teraz bólu głowy nawet nie czuje”. Próbowałam „coś z niej wyciągnąć” o okresie przebywania w obozach. Raz jeden powiedziała krótko, że nie da się tego opisać słowami, że filmy pokazują bajki. Niemcy doprowadzali ludzi do tego, że stawali się oni zwierzętami, które miały tylko jeden cel – przeżyć do jutra.

Stefania Sażyńska – sierżant AK była wzorem Polki – Patriotki.  Wyróżniona została Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Oświęcimskim, Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami, Medalem Zwycięstwa i Wolności 1945, Odznaką Grunwaldzką i innymi odznaczeniami. Była najstarszą Obywatelką Mińska Mazowieckiego. Odeszła na wieczną chwałę w dniu 10 września 1992 r., mając 97 lat.

Ciocia Halina wskutek swoich tragicznych przejść została inwalidką wojenną. Nigdy nie nosiła dekoltów ani nie odsłaniała pleców, zwłaszcza na plaży. Czy można się dziwić, dlaczego? Miała też kłopoty z nogami. W Wigilię Bożego Narodzenia Niemcy kazali więźniarkom wyjść w lekkim ubraniu. Był wówczas duży mróz, a one musiały stać bardzo długo. Odmroziła sobie palce u nóg, które amputowano. Nie mogła nosić pantofli z odkrytymi palcami, ale o tym rzadko komu mówiła. To było zbyt przykre dla kobiety.

Ciocia potrafiła poświęcić się dla dobra osoby, z którą przeżyła tak wiele. To dzięki niej pani Sażyńska dożyła 97 lat.

Mimo wszystko, obie panie pamiętam jako pogodne, życzliwe. Zawsze, będąc w Mińsku Mazowieckim, odwiedzałam je obie, później już tylko ciocię. Córki cioci wyjechały z Mińska, jedna do Warszawy, druga do Sulejówka, ale rzadko zastawałam ją samą. Miała wielu wiernych przyjaciół.

 O rodzinie Sażyńskich nie zginęła pamięć. Jednej z ulic  w Mińsku Mazowieckim i Gimnazjum w Starej Niedziałce nadano  im. Rodziny Sażyńskich. Dwa razy do roku; na początku roku szkolnego i w lutym gimnazjum w Niedziałce organizuje uroczystości ku czci patronów szkoły.

Ciocia Halina została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami w 1960 r., Krzyżem Oświęcimskim w 1990 r, Krzyżem Armii Krajowej w 1993 r. i Krzyżem Partyzanckim w 1995 roku. Zmarła nagle 28 lipca 1998 i spoczywa w grobie obok Rodziny Sażyńskich na cmentarzu parafialnym w Mińsku Mazowieckim.

W Mińsku Mazowieckim rondu znajdującemu się przy zbiegu ulic Tartacznej i Kardynała Stefana Wyszyńskiego nadano imię Haliny Chorobińskiej.



Maria Wójcicka



 

              4. HISTORIA LUBI SIĘ POWTARZAĆ

 

 

 „Boże mój, nie usiłuję badać tajemnic

   Twoich decyzji.

   Milczę i uwielbiam Ciebie.

   Gdy wspominam moich bliskich,

   Pragnę błagać o Twoje miłosierdzie dla nich.

   Powieram ich Tonie Najłaskawszemu  Ojcu”                                             

 

 

Moim przodkom za opowiadanie prawdziwej historii, wielką mądrość życiową i ogromny patriotyzm, przekazywany z pokolenia na pokolenie.        

 

Historia lubi się powtarzać. Chcę opisać historię, która w mojej rodzinie jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, a opowiadała mi ją moja babcia Katarzyna Matys z domu Szczepańska – matka mojej mamy.

            Historia ta zaczyna się w połowie XVII w., kiedy na Kresach południowo-wschodniej Polski, gdzie toczyły się walki między Polskim Wojskiem a Tatarami, ordy tatarskie grabiły, mordowały ludność cywilną, paliły całe wsie, posiadłości, osady. Pozostawały popioły i zgliszcza, czerwone łuny świeciły długo i daleko, przypominając o obecności oprawców i o rozgrywających się ludzkich tragediach. Ludność była bezbronna, żyła w ciągłym strachu i napięciu. W takiej sytuacji byli też moi przodkowie po kądzieli, czyli rodzina matki –  Emilii z Matysów Wiszowatej.

            Był piękny letni dzień. Na posiadłości moich przodków był okazały sad, w którym dzieci chętnie się bawiły, wspinały się po drzewach. Narwały śliwek i przyniosły do domu z prośbą o placek śliwkowy, który był ich przysmakiem. Prababcia (do entej potęgi) upiekła okazały placek, zapach rozniósł się po całej okolicy, lecz nikt nie zdążył go nawet spróbować. Spokój w jednej sekundzie zmienił się w koszmar. Krzyk dzieci, wywlekanych kobiet, trzeszczące w płomieniach słomiane dachy, jęki umierających, krzyk ptactwa domowego i bydła. Orda tatarska na małych, sprytnych konikach siała spustoszenie. Kury łapali w galopie na koniu, przechylając się na jeden bok konia, ukręcali łeb i ładowali do worów umieszczonych pod siedzeniem.

Prababcia, widząc, co się święci, z walącym sercem i z modlitwą na ustach, wzięła placek śliwkowy na białą lnianą ściereczkę i wyszła przed dom. Przed domem zatrzymał się wściekły Tatar, jakby trochę zdumiony. Prababcia wyciągnęła do niego drżące ręce z plackiem i zachęcała go gestem do jedzenia. Był to prawdopodobnie ich dowódca, może chan, bo miał posłuch u pozostałych. Wziął placek w dłonie, łamał go i łapczywie połykał. Był bardzo głodny. Gdy zaspokoił swój głód, dzielił się z innymi Tatarami. Zarządził odwrót. W ten sposób ocaleli moi przodkowie, cała posiadłość i reszta wsi, której nie zdążyli Tatarzy unicestwić.

            Mijały wieki i różne koleje losu, nie mniej ciekawe, a nawet tragiczne, ale skupię się na wydarzeniu z II wojny światowej, które analogicznie do pierwszej historii opowiadała mi babcia Katarzyna Matys.

Wojna ma się ku końcowi. Niemcy ponieśli klęskę na wschodzie, wycofują się głodni, obdarci, ale ciągle groźni. Rabują, mordują, dla nich wojna jeszcze się nie skończyła. Szukają polskich „bandytów” z lasu. Naloty bombowe  nękają ludność wsi i miast, również na Kresach. Babcia Katarzyna, mieszkająca w Pruchniku koło Jarosławia, niedaleko Przemyśla, ze swoją rodziną, jak i większość   mieszkańców, chowała się przed nalotami w ziemiankach (piwnica w ziemi). Ukryci siedzieli w niej już parę dni, głodni, wyziębieni i wystraszeni. Uciekając w popłochu, nie wzięli nic, ani żywności, ani cieplejszego ubrania. Zrezygnowani, zmęczeni tą wojną, czy ona się skończy? Zadawali sobie pytania; powiało wolnością, czy ona nastąpi, jak długo jeszcze i jaka ona będzie, kto wróg, a kto przyjaciel....?

Ucichły naloty, wokół zapanowała cisza. Babcia Kasia postanowiła wyjść z ukrycia, pójść do domu i upiec chleb, jeżeli jeszcze uchowała się mąka. Miała  przygotowany wcześniej rozczyn, udało się, schowana mąka w schowku w spiżarni ocalała. Będzie chleb, żeby tylko zdążyć przed następną inwazją Niemców. Powtarzała sobie; musi się udać, przecież tam czekają głodne dzieci.

Upiekła chleb, piękny zapach rozniósł się po całej okolicy, lecz nie zdążyła zanieść go swoim bliskim. Nie było nalotów, ale cofająca się armia niemiecka dom po domu robiła „czystkę”. Co robić, zadawała sobie pytanie, przeżyła tyle tragicznych  chwil w swoim życiu, czy teraz przyjdzie jej  pożegnać  się ze światem, teraz, kiedy  pachnie wolnością. Nie było wyjścia, pomyślała, muszę zmierzyć się z rzeczywistością, w Bogu pokładam nadzieję. Z walącym sercem i modlitwą czekała, jak ten skazaniec, na bieg wydarzeń. Nagle doznała olśnienia, przypomniała sobie historię z plackiem śliwkowym. Przecież ja upiekłam chleb, pomyślała. Szybko wyciągnęła białą lnianą ściereczkę, położyła gorący jeszcze bochen chleba i czekała.

Nie trwało to długo, załomotano do drzwi. Na ugiętych nogach z wyciągniętymi drżącymi rękami z chlebem otworzyła drzwi. Zaprosiła  do środka „bitte, bitte, bitte essen” (proszę, proszę jeść). Nazista  spojrzał  zaskoczony, ale pożerał  chleb wzrokiem. Chwycił bochen w ręce, zachłysnął się zapachem, rwał kawałki i przeżuwał z namaszczeniem. Stanął w drzwiach domu  w rozkroku, powiesił karabin na ramieniu i informował innych Niemców, że tu nie ma partyzantów. To „nicht partyzan” jeszcze długo dźwięczało babci w uszach. Gdy Niemcy opuścili wieś, wróciła do swoich bliskich do ziemianki, niestety bez chleba. Opowiedziała im historię o placku śliwkowym i ostatnim zdarzeniu. Wszyscy byli szczęśliwi, że znowu są razem.

Naloty ustały, chwila wytchnienia, rodzina poszła do domu szukać resztek pożywienia. Życie zaczęło się trochę normować, bo zbliżał się koniec wojny. W ludzi wstępowała nadzieja i radość życia.

            Historia ta,  jak i poprzednia, miała miejsce na Kresach. Ziemia ta nasączona była krwią pomordowanych nie tylko przez Niemców, ale przez słynne między innymi bandy UPA. 11 lipca tego roku przypada 70. rocznica mordów wołyńskich. Zginęło tam około 14 tysięcy Polaków. Ogółem na Kresach Polski zginęło z rąk OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) i UPA (Ukraińska Powstańcza Armia) 200 tysięcy Polaków. Było to zaplanowane ludobójstwo. Są to straszne historie i bardzo traumatyczne wspomnienia moich bliskich, więc trudno mi o tym pisać.

            Przy okazji pisania wspomnień mojej babci nie mogłam pominąć tematu ludobójstwa na Kresach, zwłaszcza w przeddzień rocznicy. Myślę, że powinniśmy znać historię i uświadamiać młode pokolenia, żeby nikt nigdy nie gotował drugiemu takiego losu.

                     

Halina Wiszowata                 


Katarzyna Matys z domu SzczepańskaKatarzyna i Jan Matysowie

 


4. Moje wspomnienia z okresu II wojny światowej z

 

opowiadań mamy

 

 

Urodziłam się w czasie wojny we wsi Trypucie, 10 km od Białegostoku, jako czwarte dziecko swoich rodziców. W 1944 roku na świat  przyszedł mój najmłodszy brat Jan. Moja najbliższa rodzina liczyła więc siedem osób; rodzice i pięcioro dzieci.

Z uwagi na położenie wsi, na trasie kolejowej z Białegostoku do Warszawy, przebiegała tędy linia frontu. We wsi osiedlili się niemieccy żołnierze. Na naszej posesji, „gumnie„ rozbili namiot. Zabierali żywność, kury, jajka, mleko, wszystko, co znaleźli w zagrodzie. Gdy chcieli zabić świniaka, mój  najstarszy  brat  Alek, który miał wtedy osiem lat,  uprosił, by zostawili, tłumacząc, że to mutter i ma kinder. Niemiec, widząc smutek w oczach dziecka i słysząc prośbę po niemiecku, odstąpił od tego zamiaru. Tym samym mój dzielny brat uratował nas od głodu.

Pamiętam  też, jak pewnej nocy do domu weszło kilku umundurowanych żołnierzy (mogli to być Rosjanie). Wszystkich zerwali z łóżek i ustawili pod ścianą. Ojcu przyłożyli bagnet pod brodę. My dzieci, w nocnej bieliźnie, dygocące z zimna  i przede wszystkim ze strachu, płaczące, choć mama uspakajała, żeby nie zdenerwować jeszcze bardziej żołnierzy, patrzyłyśmy, jak ci obcy ludzie przeprowadzają rewizję. Otwierali szafy, szuflady, tłukli sprzęty, obrazy, niszczyli wszystko, co się dało. Na końcu ojcu kazali iść z nimi. Gdy wyszedł, mama z nami, dziećmi, upadła na kolana i przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej zaczęła się modlić. Jakaż była radość, gdy po kilku godzinach ojciec wrócił. Po tym jednak incydencie tatko musiał się ukrywać i poszedł do partyzantki, do lasu. Mama z pięciorgiem małych dzieci przez kolejne osiem miesięcy została sama. Pamiętam, jak w 1944 roku uciekaliśmy do Niewodnicy Koryckiej, oddalonej od naszej wsi o trzy  kilometry. Ja miałam trzy latka  (mama opowiadała,  jak wszystko chciałam robić sama, jeść, ubierać się, nawet grzywkę sama podcięłam), a najmłodszy braciszek niecały roczek. Sąsiedzi pomagali mamie go nieść. Tam spaliśmy wszyscy na podłodze, na rozłożonej słomie, w świetlicy. Mama często ukrywała się z nami, dziećmi, w schronach lub piwnicach  sąsiadów, którzy często z niechęcią  przyjmowali  ją z gromadką płaczących dzieci.  



moje zdjęcie z tamtego okresu


 

Pamiętam, jak innym razem mama, uciekając z nami w nocy przed nalotami samolotów, pozostawiła w łóżeczku najmłodszego brata Janka. Nad jego główką powiesiła obraz Matki Boskiej, do którego gorąco modliliśmy się, prosząc o powrót taty. Ja, na tyle mała, żeby zrozumieć postępowanie mamy, strasznie płakałam za moim małym bratem. Na szczęście, gdy wróciliśmy, Januszek spał. Pamiętam rozdzierający szloch mojej mamy, tym razem ze szczęścia.

Jeszcze jedno wspomnienie mocno zapadło mi w pamięci, z tamtych strasznych lat. Było to przed końcem wojny, miałam wtedy niecałe cztery latka. Siedziałam na schodkach przed domem, gdy podeszła do mnie jedna z Niemek w mundurze, podążających do pociągu, który wycofywał wojsko niemieckie ze wschodu. Wzięła mnie na ręce, dając mi jakiś słodki cukierek (sacharę) i zaniosła do odjeżdżającego pociągu. Mama, gdy zauważyła, że nie ma mnie w pobliżu, zaczęła szukać. Ktoś skierował ją do pociągów i dosłownie w ostatniej chwili zdążyła mnie zauważyć i odebrać z rąk kobiety.

Wielki koszmar przeżywali również wszyscy rodzice małych dzieci, urodzonych w czasie wojny, które to  musiały być poddane obowiązkowemu szczepieniu przez Niemców.  Krążyła pogłoska, że dzieci te będą żyły tylko do osiemnastego roku życia. Ja również zostałam zaszczepiona. Dowiedziałam się o tym dopiero w wieku dziewiętnastu lat od mojego najstarszego brata Alka, który wtedy był już oficerem lotnictwa. Ten mój najstarszy brat w tamtych okrutnych czasach  wojny był dla mnie najdzielniejszym bratem. Bardzo pomagał mamie, gdy ojciec był w partyzantce. Zastępował go, a miał wtedy niespełna dziesięć lat. Często wypędzał krowy do lasu i tak ukrywał przed Niemcami. Przynosił jedzenie do domu, gdy go brakowało. Był wielkim wsparciem dla mojej mamy.

Wspomnienia z okresu okupacji wywarły piętno na moim życiu. Wiara, wszczepiona przez  moją  drogą Mamę, że pozostajemy pod Bożą Opieką, pomagała nam  w przetrwaniu i dodawała sił fizycznych i psychicznych moim rodzicom, za co im serdecznie dziękuję i dedykuję te wspomnienia.


mój brat Alekja w mundurze brata Alka

 

Moi rodzice już nie żyją. Mama przeżyła 63 lata, tata 61. Brat Alek zmarł w wieku 54 lat jako oficer lotnictwa w stopniu majora. Z całej siedmioosobowej rodziny pozostałam ja i moja starsza o trzy lata siostra.

 

Cecylia Sosnowska



 

5. Świadectwo patriotyzmu

 

Na swoje wspomnienia z czasów wojennych dała się namówić pani Romualda  Puchalska, moja dobra znajoma. Oto jej opowieść:

            Jako ostatni świadek prawdy o rodzinie Suchockich chcę przedstawić zapamiętane wspomnienia z okresu wojny, okupacji i wyzwolenia, czyli  lata 1939 – 1945. Tytułem wstępu; ja Romualda Puchalska z domu Suchocka,  córka Piotra i Marianny, urodziłam się 10.01.1926  r. w kolonii Chmielnik koło Czarnej Białostockiej  w gospodarstwie rolnym, dobrze prosperującym. Rodzina składała się z dziewięciu osób: ojca Piotra (mama już nie żyła), pięciu synów i trzech córek. Kolejno na świat przyszli: Edward – ur. 1913, Zofia – 1915, Feliksa – 1917, Antoni – 1920, Wiktor – 1923, Romualda – 1926, Ryszard – 1930, Alfred – 1932.

Pod koniec sierpnia 1939 r. brat Edward, rezerwista wojskowy, który służbę wojskową odbył w  Grodnie w 81 pułku piechoty w stopniu st. C.K.M.,  otrzymał  kartę mobilizacyjną na szykującą się wojnę. W dniu 1 września 1939 r. w godzinach wczesnorannych obudziły nas naloty samolotów niemieckich. Silne bombardowania, wielkie spustoszenie, pożary; łuny ognia w całej okolicy. Tak rozpoczęła się napastnicza wojna. Zabrano również ojca Piotra. Państwo zarekwirowało konie i wozy.  Ojciec wrócił po dwóch tygodniach ciężko chory. Następnie wkroczyły wojska sowieckie. Zaczęły się czystki, ustanawianie „właści”, wywózki, aresztowania. Strach i niepewność dnia następnego, ukrywanie się w kryjówkach.   

W roku 1940 nastąpiło powołanie brata Wiktora (ur.1923) do służby „komsomołu” –  formacji nam nieznanej;  czarny uniform, czapki okrągłe, potocznie nazywano ich „krukami”. Skoszarowani  zostali w Czarnej Wsi – Stacja, obecnie Czarna Białostocka. Mężczyzn było dużo, chyba z całego powiatu i innych okolic. Ćwiczenia, nauka. Język tylko rosyjski.

Następnie brat Antoni (ur.1920) wyjeżdża do Białegostoku, aby uniknąć poboru do wojska sowieckiego (był pobór wiosną  1940) . Powołany sąsiad  Stanisław Prokop zginął. Prawo okupanta wobec  Polaków było bezwzględne. Dla nas zabranie wszystkich ludzi było okrutne.  Każda rodzina  była dotknięta nieszczęściem i niepewnością dnia jutrzejszego.             

Dnia  22. 06. 1941 nocą z soboty na niedzielę znów naloty niemieckich samolotów. Hitler wypędza Rosjan.

Brat Wiktor wrócił do domu z koszar. Uciekł w czasie ewakuacji. Koszary spalone. Niedługo po tym zaczyna się nowa gehenna; okupacja niemiecka.  Znów twarde prawa drugiego okupanta. Strach przed niemieckim mundurem, przed każdym przypadkowo spotkanym Niemcem. Zaczynają się nowe rządy.

Gospodarz  gminy (odpowiednik wójta), oczywiście Niemiec, o posturze karłowatej (garb), agresywny, siejący postrach swoją osobą, ustala kontyngent ludzki  z każdej wsi, na wyjazd do pracy   do Rzeszy.  Znów zabrano brata Wiktora.   Problemy na gospodarstwie pogłębiają się. Brak rąk do pracy, dobrych koni i sprzętu. Jak i przedtem, ojciec z trudem  radzi  w gospodarstwie, korzystając  z pomocy sąsiadów i dalszej rodziny. Gospodarz gminy odwiedza nasze gospodarstwo, gdyż taki był jego styl rządzenia w gminie. Robił to bez zapowiedzi. Skontrolował wszystkie budynki, policzył dobytek. Na koniec, wskazując na tuczniki, powiedział; to dla ciebie, dla córki na wesele, a to dla mnie. Koniec dyskusji.          

Rok 1942, miesiąc styczeń.  Ja Romualda otrzymuję kartę na wyjazd do Rzeszy do pracy przymusowej. Po otrzymaniu trzeciej karty ponaglenia wyjechałam do Białegostoku do brata Antoniego, który załatwił mi pracę na miejscu w kraju.  Tym człowiekiem, który mnie obronił  przed wyjazdem, był Zbigniew Rećko,  kolega brata. Była to praca zmianowa. Sprzątanie magazynu, sklepu posesji –  sklep mięsny. Za ladą pracowały Niemki, były bardzo aroganckie wobec Polaków.   Nie wiedziałam, dlaczego Zbyszek był często w sklepie, rozmawiał po niemiecku.  Był dobrym kolegą mojego brata i przyjacielem, często go odwiedzał.  Ja odnosiłam się do niego  z rezerwą, gdyż kojarzyłam go z Niemcami. Brat, widząc  moje niewłaściwe zachowanie,   upominał mnie, bym pamiętała, kto obronił mnie przed wywózką do Rzeszy.

Wrzesień  1942 r. – ślub brata Antoniego z Janiną Radko. Na przyjęciu weselnym był również Zbyszek  i inni koledzy.  W sposób kulturalny  przebiegała uroczystość weselna, do tzw. godziny policyjnej. Życie toczy się bez zmian. Mieszkamy razem; Antoni z żoną Janiną i ja. Zbyszek odwiedzał nas jak zwykle, czasem bywał na obiedzie. Za zgodą  Zbyszka w dniu 26  października 1942 r. wyjeżdżam do rodzinnego domu. Kilka dni wcześniej  Zbyszek przyniósł mi do domu 1 kg kiełbasy i mówi: to jest twój deputat  i masz urlop do odwołania.  Ucieszyłam się. Razem we czworo zjedliśmy na obiad ten kilogram kiełbasy, choć  była  to najtańsza, zwykła, ale to był rarytas w tym czasie. Nie pamiętam, jak i z kim  przyjechałam do domu do rodziny, ciesząc się, że będę dłużej. Pod koniec października porządkowałyśmy groby z siostrą Zofią i przygotowałyśmy się do świąt  Wszystkich Świętych, w oczekiwaniu na przyjazd  brata Antoniego z żoną Janiną.  Niestety brat nie przyjechał. Dotarła do nas wieść, że rano 1 listopada gestapo dokonało rewizji u brata  i aresztowano go razem z  żoną.  Pojawiły się plakaty, że w związku z zabójstwem wartownika w Gestapo przy ul. Sienkiewicza 15 nocą  z 31. 10.1942, aresztowano zakładników .Ze 150 wybrano 25 osób, w tym był mój brat Antoni z żoną. Żonę uwolniono, bo była w ciąży. Dalszych wiadomości o Antonim nie było.  Następnie podano, że rozstrzelano  25, ale jak i gdzie? Było to tajemnicą. Wiadomym było, że w nocy 31.10. 1942 r.  Zbigniew Rećko (i inni) przyczynił się do likwidacji wartownika Gestapo i wypuścił osadzonych więźniów oczekujących na wyrok.  Uwolnieni zostali przerzuceni do lasu. Nie pamiętam, w jaki sposób Zbyszek nie poszedł z nimi. Przebrał się  u mego brata Antoniego, zostawiając swoją kurtkę skórzaną, co w czasie rewizji potwierdziło znajomość i zażyłość ze Zbyszkiem.

            Teraz o  Zbyszku parę słów. Był on synem przodownika policji, którego aresztowano i wywieziono do Rosji w 1940 r. Zbyszek z matką mieszkał na ul. Drewnianej. Władał biegle językiem niemieckim i pracował w Gestapo na ul. Sienkiewicza 15 jako tłumacz. Był  wielkim patriotą, prawdziwym Polakiem, pomagał wszystkim jak tylko mógł, dlatego Antoni  udzielając mi pouczeń, przypominał o tym, by dobrze o  nim mówić.

Rok  1943. Z początku czerwca trafia do naszej posiadłości na wsi grupa partyzantów. Są uzbrojeni, ale nie wszyscy w mundurach. Pamiętam dowódcę. Nazwiska nie znam, ale „ksywa” – por Czarny. Po rozmowie z ojcem rozlokowali się w obejściu, szczelnie zagrodzonym. Dom pod lasem, duże zabudowania, wydawało się miejscem bezpiecznym dla nich. Z czyjegoś polecenia odnaleźli nasz dom, a byli to ci, którzy zostali uwolnieni 31pażddziernika z więzienia Gestapo spod piętnastki. Grupa mężczyzn była duża. Pytano ojca, czy to jest dom, z którego pochodzi Antoni Suchocki. Mija tydzień, dwa, trzy spokojnie, chociaż wielki strach nas nie opuszcza. Wczesne wstawanie, ćwiczenia, gotowanie; służymy pomocą. W tym samym czasie z sąsiedniej wsi   Lacko Buda  mój kolega Wacław Szuszkiewicz uciekł z pociągu w czasie wywózki do Rzeszy. Błąkał się po lasach, nie mógł się zbliżyć do domu, bo dom był ciągle pilnowany. Wszyscy okoliczni sąsiedzi dokarmiali go i dawali schronienie, ale nie było innego rozwiązania. On wychodząc na skraj lasu dostrzegł, że w naszych zabudowaniach  jest wojsko. Na prośbę ojca, moją i mojej siostry, by pomóc temu Wacławowi, po sprawdzeniu wszystkich danych por. Czarny wyraził zgodę na przyjęcie go do swego oddziału.  W naszym domu, w naszej obecności Wacław Szuszkiewicz składał przysięgę, którą odbierał por. Czarny. Wacław dołączył do grupy w stodole, a por. Czarny pracował w domu w pokoju. W dniu 29 czerwca, w Święto Piotra i Pawła  wczesnym rankiem  przechodziły kobiety na skróty do kościoła i zauważyły żołnierzy  w czasie ćwiczeń  na naszej posiadłości. Szybko zrobiło się głośno, że w posiadłości Suchockiego jest partyzantka.  Przyszedł sołtys  i w kontakcie z ojcem i ze mną  por. Czarny oświadczył: „Panie szanowny, przechodząc, zatrzymaliśmy się trochę odpocząć i nocą odmaszerujemy. Polecam panu złożyć meldunek za trzy dni.” Tak też się stało; tej nocy wszystko  posprzątali, żeby żadnego nie zostawić śladu. Z podziękowaniem odmaszerowali, a z nimi Wacław, który nigdy nie wrócił.  Dostałam ulotki od gen. Sikorskiego, schowałam w piecu fizycznym w popielniku. Wszystko skrzętnie  sprzątaliśmy w budynkach, w obejściu, aby jakikolwiek ślad nie został.  Wymieciono, wysprzątano, poukładano.                                      

Nastała cisza i spokój, upalne dni, żar kapał z nieba. Były sianokosy  i przygotowywano się do żniw. Ojciec z siostrą byli w polu,  a ja zostałam w domu  z małymi  braćmi: Rysiem – 13 lat i Fredkiem – 11 lat, by  pilnować domostwa i uważać na siebie, bo przecież nie miałam dokumentów. ale nikt mnie nie szukał przez pół roku, po aresztowaniu brata Antoniego i zabraniu jego mieszkania w Białymstoku na ul. Żelaznej 23 m 8. Pamiętam, był poniedziałek 5 lipca w  godz.11 –12, to 4 dni po odejściu  tego oddziału. Dzień bardzo upalny. Byłam  w mieszkaniu. Chłopcy bawili się na dworze w zabudowaniach. Nagle słyszę warkot motoru i już są na podwórku przed  wejściem do domu. Motor duży z koszem i dwóch Niemców: jeden młody, drugi starszy około 45 – 50 lat. Pochodzili po obejściu, rozmawiali ze sobą i ustalili, że młodszy zostanie tu, a starszy pojedzie wzdłuż ulicą  od domu do lasu, do następnych zabudowań. Wiedziałam, że to w tej sprawie tego oddziału, bo wciąż padały słowa „partyzane”. I tak starszy odjechał, młody wchodzi do domu z wrzaskiem. W tym czasie wpadają do domu chłopcy: Rysio i Fredzio. Niemiec krzycząc „,gdzie jest partyzane,” piekli się, tupie, popycha mnie lufą broni  do przodu. Wciąż odpowiadam, że nie rozumiem, chciałabym panu pomóc, może papierosa; biorę ojca gilzy i wciąż do niego po polsku, gdyż myślę, że on  może coś rozumie po polsku. Po szarpaninie ja wychodzę na podwórko, a nie jak on kazał, w głąb domu. Za mną idą chłopcy. On wściekły krzyczy „raaus” i strasząc bronią i szturchając zaczął  nas popychać przed  siebie. Ja pełna strachu trzymałam braci za ręce  i tak biegliśmy przez podwórko przed nim.  Działo się to bardzo szybko. Od domu około 200 metrów był lej po bombie. Przygnał nas tu nad ten dół i krzyczał i bił, żebyśmy się rozłączyli. Bardzo krzyczeliśmy. Karabin za naszymi głowami i złość Niemca świadczyły, że chce nas zabić. Sąsiedzi w oknach bezradni widzieli, ale nikt nie mógł nam pomóc. To trwało na pewno krótko, ale dla nas to były tortury. W tym momencie, być może minucie ostatniej życia nadjechał motorem ten starszy Niemiec i nas obronił. Widziałam i słyszałam, jak beształ tego młodego rudego, piegowatego, którego widzę oczyma tamtych lat. Piszę i płaczę. Temu starszemu Niemcowi pozwoliłam wziąć mnie za rękę i przyprowadzić do domu. Ojcowską dłonią pogładził  i powiedział po niemiecku do widzenia. Bracia uciekli do lasu. Wiem i pamiętam, że to on ocalił mi życie. Zawsze życzyłam mu szczęścia, żeby mógł wrócić do swego domu  po zakończonej wojnie.

Jest lipiec 1943 roku. Nadal nie wiemy, co jest z bratem Antonim. Jego  żona Jasia urodziła syna i jest u swojej matki, bo mieszkanie Niemcy zarekwirowali po aresztowaniu Antoniego. Ja nadal jestem w rodzinnym domu. Z pomocą dobrych ludzi  zrobiłam dowód osobisty (ausveis) z młodszą datą urodzenia i meldunkiem. I znów: dwie kobiety w domu, więc jedna musi iść do pracy. Pracowałam w Nadleśnictwie u Mejsnera jako pracownik dyspozycyjny. Tak trwało do wyzwolenia w 1944r .  Krótko przed wyzwoleniem Wiktor przyjeżdża  na urlop z Niemiec i samowolnie postanawia tam nie wracać. I o dziwo nikt go nie szuka.           

             Lipiec 1944 r. Znowu wielkie spustoszenie. Znów wojna. Sowieci gonią Niemca. Zniszczenia domów, rabunek wstępujących  wojsk. Ani gdzie spać, ani co jeść.

1 sierpnia . Jest cisza. W rozbitym  domu, w części zadaszonej rozlokował się sztab rosyjski, a w pałatkach, budynkach gospodarskich, na dworze wojsko i kuchnia wojskowa.  Nie mieliśmy już nic do jedzenia. Dostawaliśmy jedzenie z kuchni. Rodzina dalsza, kuzyni pomogli z żywnością i remontem domu. Wspomnę, że dom rozbity przez ustępujących Niemców. Cudem uniknęłam  śmierci znowu,  biegnąc do piwnicy, gdzie było pełno ludzi, ponieważ na naszym podwórku stały dwie „katiusze „ i w tym dniu pociski latały bezustannie:  niemieckie i rosyjskie. Nasze gospodarstwo było na linii ognia. Wtedy  zginął oficer rosyjski i moja kuzynka Feliksa Prokop trafiona odłamkiem. Tego oficera pochowano na naszej posesji, a w późniejszym terminie ekshumowano i przewieziono do Białegostoku. Był to czas strachu, przerażenia i niepewności.

            Niemcy odchodzą. Ustają walki. Front przetacza się na zachód. Wszystko  toczy się tak szybko jak w kalejdoskopie. Powoli  wracamy do normalności: już śpimy w domu, saperzy rozminowali pole z min niemieckich. Nadal w otoczeniu wojska, ale w swoim domu. Jesteśmy wyzwoleni, mamy wolną Polskę niepodległą. To przyjeżdża kino, to zwołują zebrania.  Podają wiadomości o nowych ustawach i ich przestrzeganiu. Na rozlepionych plakatach ogłoszenie: Powszechny pobór do wojska polskiego – rocznik1923. Na tej podstawie  brat Wiktor stawia się do wojska. Zimą 1944 r. sztab, który stacjonował u nas, opuścił nasze domostwo. Znów stało się niespokojnie i niebezpiecznie. Zaczęły pojawiać się partyzantki, tzw. „leśni”. Były potyczki krwawe, osądzanie cywilów i wykonywanie wyroków śmierci od partyzantów i od tzw. „władzy ludowej”. Przygniatająca sytuacja nauczyła nas,  jak żyć i przeżyć w tej normalności w kraju. Ciężkie były też lata 194 – 1946.   W roku 1945 latem była ekshumacja tych więźniów, 25 zakładników, (gdzie między innymi był mój brat Antoni Suchocki) rozstrzelanych na placu więziennym w Białymstoku dn. 5 listopada 1942 roku. Eksportację zwłok na cmentarz wojskowy w Zwierzyńcu prowadził ks. Chodyko. Wszystkie nazwiska wyryte, ale bardzo mało widoczne, na bardzo skromnych szarych płytach i napis „POLEGLI  W WALCE Z FASZYZMEM DN. 5 LISTOPADA 1942.  Po prawej stronie od góry drugie nazwisko Antoni Suchocki                                                

  I tak po roku 1945 w Polsce Ludowej życie płynie w miarę spokojnie, bez dalszych strat osobowych w rodzinie. Nauka, praca, nowe zadania. Systematycznie z domu rodzinnego ubywało rodzeństwa. Wyjeżdżano, zakładano nowe rodziny. Chociaż każdy z  rodzeństwa mieszkał daleko, częste spotkania cementowały wielką rodzinną miłość. szacunek wzajemny, szanowanie wszystkich. Taką dewizę życiową wynieśliśmy z domu rodzinnego; życie z Bogiem w prawdzie i uczciwości na co dzień.

W pierwszych latach po wojnie nasiliła się migracja ludzi na ziemie odzyskane, powroty rodzin z wywózki z Kazachstanu  i innych miejsc  z rosyjskiej ziemi. Kto został przy życiu, odezwał się do rodziny, nie mogąc wrócić do kraju. Czekaliśmy na powrót brata Edwarda, myśląc, że może w niewoli lub gdzieś za granicą – na próżno. Czerwony Krzyż nie miał żadnych dokumentów. Mijały lata. W  latach1975 – 1980 wspólnie z bratem Wiktorem, oficerem wojska polskiego, podjęliśmy znów uparcie poszukiwania. Wiktor zamieszczał w każdej prasie wojskowej dane dotyczące Edwarda Suchockiego.  Spośród wielu doniesień  otrzymaliśmy jedną, najprawdziwszą od byłego dowódcy; list por. rezerwy mgr inż. Władysława Kwiatyńskiego z dn. 08. 06.1980 r. ,którego fragmenty przedstawiam w załączeniu  jako ważny dokument historii walki w obronie Wizny.

 

  ………..25.08. 39   godz. 5-tej rano rozpocząłem w  III-cim batalionie 42p.p. mobilizację 9-tej kompanii strzeleckiej ; po której zakończeniu wymaszerowaliśmy z koszar do wioski Sobolewo 26.08.39 o godz. 16-tej całym batalionem, w tym składzie była też kompania CKM. Tam 27.08. w niedzielę cały batalion odbył spowiedź był na mszy polowej i przyjął Komunię Św.. Dnia 29. 08. 39 o godz. 21-ej wyjechał transportem kolejowym do st. Ostrołęka –Towarowa ,skąd  po śniadaniu i otrzymaniu ostrej amunicji, o godz. 8-mej dn. 30. 08. przez Ostrołękę pomaszerował na północny zachód do m. Łodziska, aby tam zorganizować  obronę przesłonową 42p.p. z kierunku Myszyniec –Dyrewo, którą zakończył  1.09. o godz. 12-tej. Niemcy natarli na ten odcinek obrony 2. 09. O godz.14,30 i po godzinie walki  miałem na swoim odcinku w  9-tej kompanii 1-go zabitego st. strzelca z CKM (plutonu przydzielonego mi do obrony odcinka 2 km terenu na skraju lasu Puszczy Kurpiowskiej). Nazwiska strzelca nie pamiętam po tylu latach- ewidencję prowadził szef kompanii. Wiem ,że odtransportowano go 14 km do Ostrołęki do 42p.p. i tam pochowano. Walka pod Łodziskami trwała do 5.09 39 r. i Niemcy nie mogąc przełamać naszej obrony, pomimo użycia czołgów z dywizji panc.”Kampf” i lotnictwa  skierowali swoje dalsze natarcie z  Dylewa na południe w kierunku „Różan”, gdzie broniła  sąsiednia dywizja  Tam przerwali front na Narwi i zagrozili naszej dywizji18-tej ,okrążeniami od południa. W związku  z tym faktem musieliśmy opuścić umocnione pozycje obronne w rejonie Ostrołęki  8.09.39 . godz. 20 i iść z pomącą 33pp., który bronił przeprawy pod Nowogrodem i Łomżą. Tam  pod Nowogrodem Łomżą  i Wizną toczyły się ciężkie boje od 7. 09. Z 19-tym korpusem pancernym gen. Guduriana mającym w swoim składzie 42 000 żołnierzy, 4 dywizje czołgów i samochodów pancernych. W dniu 10. 09 pułk białostocki 42  Nowogród, który Niemcy zdołali opanować, atakując kilkakrotnie i ponosząc znaczne straty wobec przewagi wroga  w uzbrojeniu.  Wycofanie całej  18 DP z obrony Narwi nastąpiło 10. 09 o godz. 23-ej. Ja z dwoma plutonami pozostałem na wzgórzach pod Mątwicą na południe od Nowogrodu, aby powstrzymywać w straży  tylnej nacierającego  upla w dniu  11.09. – od godz. 5.00-do 11.00 w sile 2 batalionu 21 Dp na moje pozycje. Broniłem tych wzgórz do ostatniego naboju i granatu. Z ocalałymi żołnierzami wycofałem się z linii ognia , po drodze odbiłem kolumnę jeniecką 33pp. z taborami amunicyjnymi, atakiem z zaskoczenia na bagnety. W walce pomogli sami jeńcy; i   doprowadziłem nocą do punktu koncentracji w Czerwonym Borze. Tam  III-ci batalion był w straży  tylnej w drodze do Bugu  całej dywizji i 2-óch brygad kawaleryjskich.  W drodze została ona okrążona przez szybsze czołgi  i wozy pancerne. Musiała stoczyć  krwawe walki o Zambrów , który przechodził z rąk do rąk. Następnie pod Łętowicą ,a w końcu pod Andrzejewem, gdzie została ostatecznie rozbita  W tych walkach zginęło 600 żołnierzy  i 2500 było rannych. Ze swoją resztką 9-tej komp. stoczyłem ostatnią bitwę 14. 09. 1939r. o godz. 18-tej pod Szumowem z czołgami  usiłując wyrwać się z okrążenia. Tam zostałem ranny. W Zambrowie Niemcy wymordowali 300 jeńców i 100 ranili w czasie nocy. Z okrążenia wydostały się tylko pojedyncze oddziały kawalerii i te walczyły do 6. 10 .1939r. pod Kockiem w zgrupowaniu gen. Kleberga. Z tego widać ze zarządzono wycofanie wojsk  10. O . o godz. 23 W obronie pod Wizną z 720 0brońców uratowało się zaledwie około 60 osób; i powstrzymali oni marsz niemieckiego korpusu na tyły naszej obrony kraju od 7. Do 10.09 godz.21.00  To pozwoliło wycofać 100 tys. wojska do Rumunii i opóźnić o 7 dni wkroczenie na ziemie wschodnie wojsk radzieckich  ( dopiero po zajęciu Brześcia n/Bugiem 17.09.39. przez Niemców).”………….

 

            Po zgromadzeniu różnych wiadomości i kontakcie ze ZBOWIDEM  w Łomży ustalono, że brat spoczywa na cmentarzu w Ostrołęce. Ówczesny grabarz Janusz Drewnowski szczegółowo opowiadał o pochówku, pamiętał dokładnie imię i nazwisko, wskazał grób. Grób pod skrzydłami białego orła. Cały cmentarz usłany był pomnikami białego orła. Mówił, że wcześniej był krzyż i nazwisko Suchocki Edward.  Wątpiłam w jego pamięć, ale zapewniał o prawdziwości przekazania i o tym, że pamięta dokładnie imię i nazwisko oraz że  leży tam również Krupiński z Osowca, którego nikt nie szukał. Przyjęliśmy tę opcję za wiarygodną i z żalem w sercu wymawialiśmy imię Edward w modlitwie.          

Przywołując wspomnienia, wrócę  jeszcze raz do sprawy. W roku 2000 lub 2001 w towarzystwie dwóch panów, których brat był razem z moim bratem Edwardem na mszy polowej w Sobolewie przed odjazdem do Ostrołęki na front walki. (zdjęcie  ich w załączeniu), pojechaliśmy na cmentarz do Ostrołęki. Ze smutkiem i przerażeniem stwierdziłam, ze zachował się tylko grób mojego brata,  reszta to inny cmentarz. Same czarne pomniki  Nic nie przypominało miejsca sprzed dwudziestu lat. Wzięłam garstkę ziemi z grobu Edwarda, by złożyć  ją w urnie do grobu   rodzinnego, gdzie symboliczna tablica informuje o śmierci Edwarda. Wychodząc z cmentarza,  około 200-300m dalej chciałam pokazać panom  stodołę, o której mi opowiadał pan Drewnowski,  a w której Niemcy, biorąc do niewoli jeńców polskich, powiązali ich  drutem kolczastym, podpalali  i rozstrzeliwali. Grabarz ich wszystkich pochował w rzędzie koło mojego brata w wykopanym wspólnym grobie wzdłuż ogrodzenia. W tym miejscu „golgoty„ gdzie była stodoła zobaczyłam zieloną  równinę, poustawiane stoliki, unoszące się dymy i głośną muzykę. Serce mi zamarło, głosu nie mogłam wydobyć. Poruszająca scena braku pamięci o naszych bohaterach. Ze smutkiem wracałam do domu.

W splocie  wydarzeń minionych lat; wojny, okupacji, wyzwolenia i Wolnej Polski, wśród różnych wypadków losowych, dobrych i złych, zaczęło ubywać członków rodziny, którzy kolejno przechodzili na drugi brzeg i tak:

1. Edward 1913 – 1939, 2 Antoni 1920 – 1942, 3.  ojciec Piotr zm.1961 r. mając lat 80, 4. –Wiktor1923 – 1988 mjr rezerwy, 5. Ryszard 1930 – 1991 rolnik, 6.Feliksa 1917 – 2009 emeryt, 7. Alfred 1932 – 2005 mgr inż. płk,  8. Zofia 1915 – 2011 emeryt .

Zostałam sama. Te swoje wspomnienia składam w hołdzie tym, którzy odeszli do wieczności, aby pamięć w następnym pokoleniu żyła i pielęgnowała wartości, jakie prezentowała rodzina z pierwszego pokolenia rodziny Suchockich. Jestem ostatnią żyjącą z pokolenia  dzieci Piotra i Marianny Suchockich. Mam 87 lat, jestem emerytką księgową. Z małżeństwa dzieci nie mam, toteż jestem osobą samotną. Jestem również ostatnią żyjąca osobą z tej małej wsi podlaskiej, generacji przedwojennej (1939-45).

Wiedziona wewnętrznym nakazem serca, zamykając etap mojego życia na ziemi, winna jestem podnieść ten fakt historyczny rodu Suchockich, składając taki testament: Pragnę, aby moi bracia:  Edward Suchocki 1913 – 1939  i Antoni Suchocki – 1913 – 1942, którzy swoje młode życie złożyli na ołtarzu ojczyzny, nie byli zapomniani, a upamiętnieni w historii. Tylko oni – moi bracia –  z tej wsi rodzinnej Chmielnik oddali swe życie za ojczyznę. Pragnę i proszę, aby na skwerku ziemi rodzinnej i domu rodzinnego uwiecznić ślad w darze za ich życie. To tak niewiele, by pamięć o polskiej patriotycznej rodzinie była zapisana w historii.

W wielkim skrócie przekazuję ten zapis –  siostra  poległych braci. Ostatni świadek rodziny.

Romualda Puchalska

 

Opracowała Józefina Bukin


Piotr i Marianna Suchoccy z dziećmi: Edwardem i ZofiąRomualda Suchocka (po prawej stronie) z bratem AntonimRomualda Suchocka (pośrodku) w czasie wojnyEdward i Antoni Suchoccy

Zbyszek RećkoAntoni Suchocki z żoną JaninąEdward Suchocki (z ręką na człowieku w białym ubraniu wspólny grób 25 rozstrzelanych na cmentarzu wojskowym przy ul. Zwierzynieckiej w Białymstoku

 
 
© 2011 Uniwersytet Trzeciego Wieku w Białymstoku
Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej. Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną w nich zawartość merytoryczną.