22 stycznia 2025
Środa, 22 dzień roku
Imienieny obchodzą: Anastazy, Wincenty, Wiktor
|
5. PRL - JAK SIĘ ŻYŁO, PRACOWAŁO, KOCHAŁO ....
1. "Kraj lat dziecinnych" - Barbara Wilczewska
2. "O sobie" - Józef Zagórski
3. "Pierwsza choinka" - Danuta Łopatecka - Piegat
4. "Wielkanoc mojego dzieciństwa" - Barbara Wilczewska
5. "Moje wspomnienia" - Teresa Lautsch
6. "Moje lata szkolne i studenckie" - Halina Stelmach
7. "Herbatka z prezydentem" - Jadwiga Becela
8. "Życie z wysokim "C" - Zofia Pytel - Król
9. "Moje spotkanie z informatyką" - Alicja Temler
10. "Wspomnienia z dzieciństwa" - Barbara Delis
11. "Mój życiorys" - Krystyna Kuklińska
12. "Moje miejsce na ziemi" - Jadwiga Becela
13. "Migawki z dzieciństwa" - Elżbieta Urban
1. „Kraj lat dziecinnych!
On zawsze zostanie Święty i czysty, jak pierwsze kochanie,” A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, Epilog, w. 68 - 69
Urodziłam się 4 kwietnia 1952 r. w powiatowym szpitalu w Sokółce jako pierworodne i oczekiwane w rodzinie dziecko. Moi rodzice pobrali się bowiem na Boże Narodzenie 1949 r. Swoje najwcześniejsze dzieciństwo, pierwsze dziesięć lat życia, spędziłam w małej wsi Wyłudki w powiecie sokólskim. Oboje rodzice pochodzą z tej miejscowości położonej na skraju gminy i parafii Korycin – miasteczka oddalonego o siedem kilometrów. Bliżej, w odległości czterech kilometrów, znajdowała się siedziba sąsiedniej gminy i parafii – Janów. W mojej wsi, podobnie jak w całej okolicy, panował język zwany „prostym”. Była to mieszanina polsko – rosyjsko – białoruska typowa dla wschodnich terenów przygranicznych. Nigdy właściwie nie posługiwałam się tym językiem. Rodzice rozmawiali „po prostu” między sobą, z rodziną i z sąsiadami, ale do mnie i mojej siostry mówili mniej lub bardziej poprawną polszczyzną, nacechowaną jednak rusycyzmami i wschodnim zaśpiewem. Język moich stron rodzinnych nie miał związku z białoruskim pochodzeniem ani z prawosławną wiarą. W najbliższej i dalszej okolicy mieszkali wyłącznie Polacy, a jedynymi świątyniami były katolickie kościoły. Tylko ja ze swego rodzeństwa (siostra młodsza o 5 lat, brat o 14) mam typowe dla kresów wschodnich aktorskie ł zwane przez językoznawców przedniojęzykowym zębowym ze względu na miejsce artykulacji.
Najwcześniejsze lata swego dzieciństwa przeżyłam z rodzicami i siostrą w domu zbudowanym przez rodzinę ojca położonym z dala od wsi, na tak zwanej kolonii. Budynek był duży i drewniany. Na dole mieszkał starszy brat mego taty z żoną i trójką dzieci. To on odziedziczył po dziadku gospodarstwo i zajmował się pracą na roli. Również na dole miała swój pokoik babcia Antonina, która zmarła w 1958 r.
Mój tata otrzymał niewielką część rodzinnego gospodarstwa i przez cały czas na utrzymanie rodziny pracował poza rolą; najpierw w mleczarni w Janowie, potem w kasie banku gminnego w Korycinie, a następnie po odpowiednim kursie w PZU jako likwidator szkód. Mama nigdy nie podjęła pracy zawodowej, zawsze zajmowała się prowadzeniem domu i gospodarstwa. Nasze mieszkanie złożone z niewielkiej kuchni i dwóch małych pokoi znajdowało się na piętrze. Było wyjątkowo miło i przytulnie. Uroku i ciepła dodawały serwety i serwetki wykonane własnoręcznie przez moją mamę, zawsze starannie wykrochmalone i uprasowane. Pamiętam etażerkę z mnóstwem drobiazgów i książkami na półkach, wypchanego jastrzębia z rozpostartymi skrzydłami i duży obraz Chrystusa – Dobrego Pasterza wiszący nad moim tapczanem. Drzwi z pokoju prowadziły na drewniany balkon, przy którym skrzypiała stara ciemna grusza. Przez okno kuchni zaglądał potężny kasztan. Przed domem znajdował się duży sad pełen jabłoni, grusz, śliw i wiśni oraz krzaków agrestów i porzeczek. Przy płocie rosły wysokie georginie o żółtych kwiatach. Wśród owocowych drzew ustawione były ule z pszczołami, bo mój tata miał wtedy solidną pasiekę, liczącą nawet czterdzieści pszczelich rojów. Podwórze wyglądało tak, jak wszystkie inne wówczas na wsi; ciągle zabłocone, rozdeptane i zanieczyszczone przez krowy. Pośród budynków gospodarczych królował żuraw przy studni.
Za drogą w pewnej odległości od zabudowań znajdował się las, a za nim malowniczo w dolinie wiła się rzeka ocieniona drzewami i zaroślami. Cudownie wyglądała ukwiecona latem pobliska łąka. Często z tych różnobarwnych kwiatów razem z koleżanką robiłam wianki na głowę albo przynosiłam do domu bukiety zawilców i kaczeńców, które mimo wody w wazonach bardzo szybko więdły. Na wiosnę rzeka przeważnie wylewała i wtedy nie można było przejść po kładce do sąsiedniej wsi. Mój tata przynosił do domu złowione w rzece ryby, a mama nosiła do wody pranie, żeby je płukać i klepać kijanką. Pamiętam, jak kiedyś popłynęła bluzka mojej siostry. Tatuś próbował jej szukać, ale nie wiem, czy znalazł.
W odległości jednego kilometra od nas mieszkali drudzy dziadkowie, rodzice mojej mamy. Do budynku mieszkalnego zgodnie z dawną tradycją dobudowana była część gospodarcza, gdzie znajdowały się zwierzęta: świnie i owce. Najbardziej podobał mi się ganek porośnięty dzikim winogronem. Do mieszkania prowadziła obszerna ciemna sień. Po dużej, właściwie ogromnej kuchni, krzątała się zawsze babcia, która codzienne obowiązki zaczynała od zamiatania tej kuchni. Ciągle coś gotowała na dużej podłużnej płycie. W kuchni skupiało się całe życie rodzinne i towarzyskie. Centralne miejsce zajmował stół, a nad nim duża naftowa lampa. Na brzegu stołu leżał chleb zawinięty razem z nożem w biały obrusek. Rodzina zasiadała tu do każdego posiłku, a wieczorem domownicy (szczególnie mężczyźni) wspólnie z sąsiadami grali przy stole w karty i prowadzili przeróżne rozmowy, często opowiadając jakieś niesamowite historie. Obie moje babcie pamiętam przy kołowrotku, zajęte przędzeniem wełny i lnu. Mój dziadek i wujkowie wyrabiali z lnianego włókna grube postronki, które latem w gospodarstwie miały szerokie zastosowanie. Tak się działo w długie zimowe wieczory, kiedy mieszkańcy wsi mieli dużo czasu. Czasami z powodu zimna panującego w oborze zabierano do domu małe nowonarodzone jagnię. Również w zimie organizowane były dla kobiet wiejskich różne kursy. Odbywały się one w domu moich dziadków, rodziców mamy. Tam też mieszkała pani instruktorka. Pamiętam kurs pieczenia ciast. Zajęcia zostały zakończone uroczystą degustacją z udziałem współmałżonków uczestniczek kursu.
Latem mamusia pomagała swoim rodzicom w pracach na polu i mnie zabierała ze sobą. Brałam udział w pieleniu i wyrywaniu lnu, w żniwach i sianokosach. Wsadzano mnie często na furę pełną siana albo snopów zboża. Bardzo mi smakował posiłek przynoszony żniwiarzom na pole spożywany w upale na snopach. Na rżysku pozostawiano zawsze kępę żyta, którą ozdabiałam, przewiązując wstążką, zatykając różne polne kwiaty i obkładając kamykami. Nazywano to „klępopką” (może powinno być „klempopka”, nie ma takiego wyrazu w słowniku).
Przy pieleniu moja mama czasami śpiewała. Nie rozumiałam właściwie tych piosenek, które przeważnie były długie i smutne. Zawsze płakałam, kiedy słyszałam makabryczne słowa:
„Dzieci zmarznięte wypadają z sani,
jęcząc i płacząc pozostają sami.”
Smutny i tajemniczy wydawał mi się symboliczny obraz w innej piosence:
„Przyleciał do nas za kraty
nasz orzeł biały skrzydlaty,
spojrzał na nędzne me szaty,
stęskniony odleciał w dal.”
Więcej radości i nadziei miały pieśni legionowe, z których jedna, ulubiona przez mamę, zaczynała się od słów: „Siedział święty Piotr przy bramie.”
Moja mama, podobnie jak inne kobiety we wsi, należała do kółka żywego różańca. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca spotykały się kolejno w różnych domach, żeby odmówić różaniec i wymienić tajemnice różańcowe. Mamusia przeważnie zabierała mnie ze sobą. Spotkania te przeciągały się, ponieważ przed modlitwą i po niej kobiety rozmawiały. Mówiły dużo, głośno, szybko i oczywiście „po prostu”. Zauważyłam też, że często w czasie mówienia zasłaniały sobie usta ręką albo końcem chustki na głowie zawiązanej pod brodą.
W mojej rodzinie zawsze obecna była modlitwa. Codziennie z rodzicami, a potem również z siostrą, klękałam do wieczornego pacierza. Pamiętam wymieniane przez nas intencje za najbliższych członków rodziny, a spośród modlitw najbardziej zapamiętałam wezwanie „Aniele Boży, Stróżu mój”, które szczególnie kojarzy mi się z tym właśnie okresem życia.
Rzadko bywałam w swoim parafialnym kościele. Częściej odwiedzałam świątynię sąsiedniej parafii w Janowie ze względu na bliższą odległość. Jako małe dziecko jeździłam do tego kościoła z tatą motocyklem. Potem, w wieku szkolnym, wędrowałam tam pieszo; często z mamą i sąsiadkami, a czasami sama. Pamiętam zimową jazdę do kościoła saniami. Z powodu siarczystego mrozu razem z innymi schodziłam z sań i biegłam obok, żeby nie zamarznąć. Nawet wtedy wydawało mi się to wyjątkowo okrutne, bo biegnąc płakałam ze zmęczenia, z zimna, z żalu i bezsilności.
Niedziela była dniem szczególnym. Mój tata nie szedł wtedy do pracy. Pozostawał w domu i zawsze rano tuż przy płycie kuchennej starannie czyścił i pastował buty całej naszej rodziny. Często zabierał mnie ze sobą do swoich kuzynów mieszkających w sąsiedniej wsi. Wizyty te kojarzą mi się najbardziej z jajecznicą, którą byliśmy podejmowani. Z pewnością częściej w niedzielne popołudnia odwiedzaliśmy rodziców mojej mamy. Tata rozmawiał z dziadkiem o pszczołach, chodził z nim oraz z wujkami (braćmi mojej mamy) po sadzie, a mamusia z babcią najwięcej czasu spędzały w kuchni. Nie wolno było w niedzielę pracować. Babcia zabierała mi z ręki nożyczki, kiedy chciałam nimi ciąć papiery.
Na co dzień rodzice poza obowiązkowymi czynnościami zawsze realizowali swoje pasje i zainteresowania. Mama haftowała i szydełkowała wspaniałe serwety, tata chętnie rzeźbił w drewnie różne drobiazgi, robił dzieciom drewniane zabawki. Już wtedy wykonałam swoją pierwszą robótkę na drutach; kamizelkę dla misia i wyhaftowałam pierwsze serwetki. W domu były prenumerowane trzy czasopisma: „Gazeta Białostocka”, „Pszczelarstwo” i „Przyjaciółka”. Wkrótce odkryłam pisemko również dla siebie. Zaczęłam kupować „Misia”, który kosztował wtedy 1,50 zł. Nie było to łatwe, bo „Misia” mogłam nabyć tylko w niedzielę po Mszy Św. w Janowie lub w Korycinie. Punkty sprzedaży mieściły się w prywatnych domach. Nie pamiętam już, co tam jeszcze sprzedawano. W mojej rodzinie zawsze były książki. Szczególnie chętnie i dużo czytała mama. Niektóre książki, starannie wydane na początku lat pięćdziesiątych pozycje klasycznej literatury polskiej, mają stemplowany napis: „Premia Głównego Urzędu Statystycznego dla Honorowych Korespondentów Rolnych”, wyraźnie świadczący o aktywności i zaangażowaniu społecznym moich rodziców.
Nowe możliwości pojawiły się wraz z elektryfikacją naszej wsi. Zamiast lamp naftowych zaświeciły żarówki, duże ciężkie żelazko na węgiel zostało zastąpione elektrycznym, pojawiły się nowe sprzęty: pralka i prodiż, a także pierwsze radio w drewnianej oprawie ze świecącym zielonym okiem. Mama zaczęła z uwagą śledzić losy bohaterów dwóch najpopularniejszych słuchowisk radiowych: „Matysiakowie” i „W Jezioranach”.
Moi rodzice nigdy właściwie nie lubili tańczyć. Jednak w młodości, w pierwszych latach swego małżeństwa często uczestniczyli w zabawach organizowanych u sąsiadów. Chodziłam razem z nimi, czasami też z najbliższą koleżanką. Pamiętam ten niezwykły czas i nastrój, kiedy wieczorem w ciemności w miarę zbliżania się do domu sąsiadów coraz głośniej rozbrzmiewała porywająca muzyka. W duszy mi grało i szłam jak zaczarowana, urzeczona melodią. Do tańca przygrywali dwaj bracia; jeden na harmonii pedałowej zwanej pedałówką, drugi na skrzypcach. Zawsze lubiłam melodyjne, nastrojowe dźwięki akordeonu. Nie odziedziczyłam po rodzicach niechęci do tańca. Bardzo lubię tańczyć, podobnie jak kiedyś babcia i ciocia, czyli mama i siostra mojej mamusi.
Nieodłącznym elementem krajobrazu tamtych lat były cygańskie tabory i obozowiska. Pewnego razu zamiast wrócić po lekcjach do domu, spędziłam kilka godzin w rodzinie kolegi mieszkającego w pobliżu szkoły. Bałam się samotnie wędrować przez dwa kilometry szosą, po której przemieszczało się kilkanaście, a może kilkadziesiąt cygańskich wozów. Dorośli przecież często straszyli Cyganami niegrzeczne dzieci. Każdego lata Cyganie rozbijali obóz w naszym lesie nad rzeką. Poili tam i karmili swoje konie, rozpalali ogniska, gotując strawę. Cyganki wróżyły miejscowym kobietom, ale też często kradły im kury. Tatuś chętnie zabierał mnie w pobliże obozu, żebym popatrzyła sobie na to koczownicze życie. Często widziałam w uchylonych namiotach małe Cyganiątka w wiszących kołyskach, bujane przez swoje czarnowłose mamy. Ciekawiły mnie zwyczaje i zachowania tych niezwykłych ludzi, a także ich wygląd i stroje. Niezrozumiały język sprawiał, że ten barwny świat wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy i magiczny.
Swoją pierwszą poważną podróż odbyłam w 1954 r. w wieku dwóch lat. Pojechałam z rodzicami do Białegostoku na chrzest mojej ciotecznej siostry. Zaprowadzono mnie wtedy do Domu Towarowego, żebym wybrała sobie zabawkę, która mi się najbardziej spodoba. Ogromne było zaskoczenie rodziców, kiedy zdecydowałam się na zwykłą drewnianą kaczkę. Nie zachwyciły mnie strojne lalki, ani inne kolorowe cacka. Ten minimalizm i skromne wymagania pozostały mi chyba do dziś.
W roku 1955 przyszedł na świat mój brat, który wkrótce zmarł. Urodził się przedwcześnie i nie rozwijał się prawidłowo. Bardzo to przeżyłam. Pamiętam malutkie dziecko leżące po śmierci na stole w pokoju w białej sukience przeznaczonej wcześniej do chrztu.
Po dwóch latach w 1957 r. urodziła się siostra. Poród ten, tak jak poprzedni, odbył się w domu. Tatuś z okazji narodzin dziecka dostał w pracy tak zwaną wyprawkę, czyli worek z rzeczami niezbędnymi do wychowania i pielęgnacji niemowlęcia, a więc pieluszki, śpioszki, kaftaniki, sweterki, butelki do mleka, smoczki, zasypki. Do domu przychodziły kobiety ze wsi i kolonii „w odwiedki”. Przynosiły różne prezenty, oglądały dziecko i zabawiały się moją małą pięcioletnią osobą, strasząc, że zabiorą mi siostrę. Cieszyły się, kiedy złościłam się, płakałam i próbowałam je wygonić. Bardzo kochałam swoją siostrzyczkę. Pamiętam, jak opowiadałam jej nie kończącą się bajkę w odcinkach, którą sama wymyślałam. Ona była wtedy bardzo mała i na pewno nic nie rozumiała.
Moja siostra miała dwa lata, gdy ja 1 września 1959 r. rozpoczęłam naukę w Szkole Podstawowej w Zabrodziu. Bardzo mi zazdrościła i koniecznie chciała iść razem ze mną, kiedy czasami odprowadzała mnie z mamą do rzeki. Przez trzy lata codziennie wędrowałam przez niewielki las, łąkę, rzekę, wieś Laskowszczyzna i szosę. Czasami wracałam drogą okrężną, odwiedzając dziadków – rodziców mamy. Towarzyszyła mi w tym moja najbliższa koleżanka. Babcia częstowała nas obie chlebem posypanym cukrem, który nam bardzo smakował. W pierwszej klasie zdarzało się też, że ze szkoły do domu dziadków wiózł mnie rowerem mój młody wujek – brat mamy, starszy ode mnie o sześć lat, wówczas uczeń siódmej klasy. Wyjadał wtedy domowe ciasteczka, które miałam ze sobą.
W szkole z powodu małej ilości uczniów klasy były łączone. Moja pierwsza klasa liczyła pięciu chłopców i osiem dziewczynek. Na drugi rok w tej samej klasie pozostał rudy Czesio, który na lekcjach matematyki używał do liczenia palców nie tylko u rąk, ale również na bosych nogach. Do naszej klasy doszła natomiast Honorata. Nie pamiętam dokładnie wszystkich moich pierwszych szkolnych koleżanek i kolegów. Był z nami grzeczny i spokojny Staś w ozdobnym białym kołnierzyku, który bał się pozować do wspólnej fotografii. W ławce obok siebie siedziały duża, pulchna, rudowłosa Alina i wysoka Ela o jasnych kręconych lokach, po śmierci mamy wychowywana przez dziadków. Halinkę spotkał nieszczęśliwy wypadek, bo sieczkarnia obcięła jej palec. Moją najbliższą koleżanką była Helenka mieszkająca w sąsiedztwie naszego domu. Pozostała tam do dziś i codziennie dojeżdża autobusem do pracy w Korycinie. Helenka jest jedyną koleżanką z tamtych lat, z którą nie straciłam kontaktu. Wysyłamy sobie życzenia imieninowe i świąteczne, czasami spotykamy się w Korycinie lub Wyłudkach. Zawsze byłam niedużą, drobną, spokojną dziewczynką. Chodziłam do szkoły w granatowym fartuszku z białym kołnierzykiem, uczesana w dwa warkocze z przedziałkiem na środku głowy. Nie lubiłam lekcji wychowania fizycznego, bo bałam się piłki. Chyba miałam czwórkę z tego przedmiotu. Byłam bardzo pilną i dobrą uczennicą. Ze wszystkich pozostałych przedmiotów dostawałam piątki. Rodzice zawsze dopingowali mnie do nauki i uczyli szacunku wobec nauczycieli. Mój tata był przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego. Pamiętam, jak rodzice starannie przygotowywali upominki na Dzień Nauczyciela: komplety sztućców w ozdobnych, samodzielnie wykonanych pudełkach.
Grono pedagogiczne składało się z kierownika szkoły i trzech młodych nauczycielek. Kierownik mieszkał z rodziną w budynku szkolnym, dwie nauczycielki wynajmowały pokój w sąsiedniej wsi, a moja wychowawczyni dojeżdżała autobusem z Sokółki.
Tylko w pierwszej klasie nauka religii odbywała się w szkole, do której przyjeżdżał ksiądz z naszej parafii. Od września 1960 r. na lekcje religii musieliśmy chodzić do wsi, gdzie dobrzy ludzie udostępnili nam swoje mieszkanie. Ten sam ksiądz uczył mnie przez trzy lata. Pod koniec drugiej klasy przeżyłam uroczystość Pierwszej Komunii Świętej, a po trzeciej przyjęłam Sakrament Bierzmowania. Były to bardzo podniosłe przeżycia. Czułam się trochę onieśmielona i zagubiona w dużym parafialnym kościele zbudowanym z czerwonej cegły o dwóch wysokich wieżach. Moi rodzice również byli bardzo przejęci. Pierwsza Komunia Święta odbyła się 18 czerwca 1961 r. Taka data widnieje na pamiątkowym obrazku. Wtedy też otrzymałam swój pierwszy różaniec (oficjalnie, bo miałam już jeden, taki mały, dziecinny) i pierwszą książeczkę do nabożeństwa. W tym dniu nie udała się pogoda, było chłodno i mżył niewielki deszcz. Moje czarno – białe zdjęcia wykonane przy kościele wyglądają bardzo skromnie, są mało wyraźne. Wystąpiłam w długiej, prostej sukience z wdzięczną stójką przy szyi. W domu rodzice urządzili przyjęcie dla najbliższej rodziny. Prezenty otrzymałam tylko od chrzestnych: od cioci śliczną białą sukienkę z amerykańskiej paczki, od wujka materiał w różnobarwne kwiaty, z którego potem krawcowa uszyła mi sukienkę. Najbardziej zapamiętałam życzenia jednego z wujków, który mi życzył, żebym w tej białej sukni zaszła do nieba.
W sali lekcyjnej centralne miejsce nad tablicą zajmowało godło państwowe, a tuż pod nim portret Władysława Gomułki – pierwszego sekretarza KC PZPR. Po lewej stronie widniała podobizna Aleksandra Zawadzkiego, a po prawej Józefa Cyrankiewicza. Tak jak inne dzieci, na pamięć znałam funkcje państwowe pełnione przez tych ludzi. Nasza pani ciągle to bowiem z nami powtarzała. Recytowałam wtedy bez jakiegokolwiek zrozumienia.
Pokój nauczycielski nazywany był powszechnie kancelarią Chodziliśmy tam czasami na audycje radiowe z różnych przedmiotów przeznaczone dla naszej klasy. Jedyne w szkole radio znajdowało się właśnie w pokoju nauczycielskim. Pewnego razu wychowawczyni zaprowadziła nas tuż przed południem, żebyśmy mogli wysłuchać hejnału transmitowanego o godzinie dwunastej z wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie. Nie czułam doniosłości tego wydarzenia, nie rozumiałam sensu, a melodia wcale mi się nie spodobała. Inne dzieci przeżyły to chyba podobnie, bo widziałam znudzenie na twarzach koleżanek i kolegów.
Często chodziliśmy z wychowawczynią nad rzekę płynącą w pobliżu szkoły. Śpiewaliśmy razem albo patrzyliśmy na wodę spadającą z hukiem z młyńskiego koła. Kiedyś nawet w pobliskim lasku uczyliśmy się indywidualnie wiersza na pamięć. Mieliśmy na to przeznaczoną odpowiednią ilość czasu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zamiłowanie naszej pani do tego miejsca wynikało z jej miłości do młynarskiego syna.
Naukę w tej szkole zakończyłam po trzeciej klasie. W roku 1962 moja rodzina zmieniła miejsce zamieszkania. Rodzice wybudowali dom w pobliżu Białegostoku w pięknej miejscowości pełnej lasów, gdzie mieszkam do dziś.
Czasami odwiedzam rodzinę w Wyłudkach i cmentarz w Korycinie. Tak jak wszędzie, tam również zaszły widoczne zmiany. Zapewne najbardziej zmienił się mój sposób widzenia tego świata, który w dzieciństwie tak bardzo zadziwiał, urzekał, wszystko wydawało się nowe, duże, tajemnicze.
Barbara Wilczewska
2. O SOBIE
Przebywając w latach 1939 – 1945 w miejscowości Sokoły byłem niejednokrotnie świadkiem różnych epizodów. Tu się urodziłem 14 sierpnia 1938 r. W roku zakończenia wojny mieszkałem przy ul. Kolejowej z rodzicami (ojciec Adolf, matka Stefania), starszym bratem Zdzisławem (już nie żyje) i siostrą Reginą (pozostaje na Pomorzu). Niespodziewanie w domu pojawili się żołnierze Armii Czerwonej z harmonią, ochoczo śpiewali wojenne piosenki. Mamę zatrudnili przy obieraniu ziemniaków i marchwi w zaimprowizowanej bazie po drugiej stronie ulicy. Pamiętam, jak żołnierze jedli z ciemnozielonych misek. Posadzili za stołem i mnie z bratem, brat uciekł, ja najadłem się kaszy z kostkami mięsa. Był to miły przypadek, wciąż przecież czuliśmy głód. Kiedy po jedzeniu wyszedłem na ulicą, wpadłem w ręce innego sołdata, który mnie posadził na wóz pełen kartofli i tak znalazłem się w piwnicy koło mamy. To już nie było przyjemne. Tak zdarzenia szczęśliwe przeplatały się z nieszczęśliwymi, nie można było być pewnym ani godziny. Byłem za mały, by rozumieć zawiłości polityczne, chcieliśmy przede wszystkim spokoju, należało rozpocząć systematyczną naukę. Po jakimś czasie w naszym mieszkaniu Rosjanie przetrzymywali złapanych „bandytów”, najczęściej byli to Ukraińcy służący wcześniej przy wojsku niemieckim. Leżeli na podłodze, pewnie byli przesłuchiwani, ale to były krótkie pobyty. Często bardzo rano Rosjanie wyprowadzali aresztowanych na rozstrzeliwanie.
Z Sokół wyjechałem w sierpniu 1946 r. do rodziny matki mieszkającej w woj. olsztyńskim. Dlaczego? Pewnie trudno było rodzicom utrzymać się w zniszczonych Sokołach. Ojciec nie miał ziemi, szukał pracy fizycznej, nie zawsze ją znajdował. Postanowił pojechać na Ziemie Odzyskane. Wkrótce dołączyliśmy do niego, przejął gospodarstwo poniemieckie niedaleko przejścia granicznego w Lubiszynie. Nastroje były tam wrogie, trwała „zimna wojna”, a mówiło się o trzeciej wojnie światowej. Ojciec został nad Odrą, a ja, brat i siostra pojechaliśmy z mamą do Szczecina. Mama chciała pewnie zadbać o naszą naukę. Musieliśmy zmieniać mieszkania, trudno było coś znaleźć na stałe. Na krótko mama próbowała nawet podjąć pracę w Państwowym Gospodarstwie Rolnym, ale wpadała w jakiś konflikt z kierownikiem.
Chodziłem z przerwami do szkoły, w 1957 r. podjąłem pierwszą pracę jako uczeń ślusarski w Spółdzielni Metalowców – Zakład „Ferum”. W 1960 r.
przenieśliśmy się do Polic, tam mieszkałem do 1968 roku, czyli do powrotu do Sokół. Zmieniałem często miejsca pracy, próbując łączyć zarobek z nauką, by uzyskać maturę.
Do Sokół wróciłem po 22 latach nieobecności, wyjechałam jako jeszcze chłopak, a kiedy znalazłem się tu ponownie, byłem dorosłym mężczyzną. Niestety, w Sokołach nadal trudno było o pracę, więc po roku razem z mamą szukałem szansy w Łapach. Tak robiło wielu, Łapy szybko się rozwijały, najlepiej trzymali się tam kolejarze. Mama zmarła w 1985 r., a ja przeniosłem się potem do Księżyna, do mojej wybranki.
Dodam jeszcze nieco wiadomości o swoich przynależnościach. W 1956 r. zapisano nas do Organizacji Harcerskiej, która przypominała radzieckich pionierów, kazano nam nosić czerwone chusty. Od 1960 do 1963 r. byłem członkiem Związku Młodzieży Socjalistycznej i niewiele mam o tym do powiedzenia. Na Podlasiu zapisałem się do Związku Młodzieży Wiejskiej, ale mało już miałem czasu na działalność młodzieżową, przybyło lat.
Zdecydowałem się napisać ten krótki życiorys. Nie jest on pewnie ciekawy. Krotko mieszkałem w Sokołach, pojechaliśmy w świat szukać środków do życia. Lepiej mieli rolnicy gospodarujący na swoich polach, wprawieni do tego od dziada, pradziada. Sokoły nie były wsią, ale nie były i miastem. Po wojnie osłabł handel, młodzi wyjeżdżali do szkół i do pracy. Wielu z nich już nie wróciło na stałe w rodzinne strony, nie założyło tu rodzin i ja jestem takim właśnie przykładem. Pamiętamy jednak, gdzie przyszliśmy na świat, jesteśmy ciekawi zmian, jakie zachodzą w Sokołach.
Józef Zagórski
3. PIERWSZA CHOINKA
Dobiega końca rok 1947. Rok temu, po sześcioletniej tułaczce na „nieludzkiej ziemi” – Sybirze, ja, moja siostra i mama wróciłyśmy do Polski. Jesienią tego roku wrócił do nas z Anglii ojciec, który przeszedł cały szlak z Armią Andersa i służył do końca wojny w polskim dywizjonie lotniczym. Znów byliśmy pełna rodziną.
Ledwie z siostrą zdążyłyśmy się oswoić z „obcym mężczyzną”, a tu znowu nowe przeżycie. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i ojciec oznajmił, że w tym roku, mimo przeciwności losu i niedostatku, będziemy miały prawdziwą, świąteczną choinkę i święta z prawdziwego zdarzenia. Mama wprawdzie opowiadała nam o tradycjach świątecznych, przepięknych choinkach i św. Mikołaju, ale co innego słyszeć, a co innego mieć własną choinkę.
Rozgorączkowane zaczęłyśmy z siostrą przygotowywać stroiki. Któregoś dnia tata wrócił z Augustowa i przywiózł mnóstwo kolorowych bibułek i różnobarwnej krepiny. Odtąd trudno było nas oderwać od pracy. Całymi wieczorami (w dzień uczyłyśmy się i w miarę swoich możliwości pracowałyśmy), kleiłyśmy łańcuchy. Z wydmuszek jaj i kolorowych papierków powstawały przepiękne bałwanki, aniołki i pajacyki. Tata pokazał nam, jak się robi różne stroiki ze słomy, nitki i bibułki. Odkładałyśmy też pieczołowicie, podarowane przez znajomych, czerwone jabłuszka i cukierki. Mama upiekła ciasteczka.
Wreszcie nadszedł ten niecierpliwie oczekiwany dzień wigilijny. Mimo siarczystego mrozu wybrałam się z ojcem do Puszczy Augustowskiej, by wybrać świąteczne drzewko. Miało być najpiękniejsze z całego lasu. Chodziliśmy i szukaliśmy go bardzo długo. Tata otrząsał śnieg z drzew i oglądał je, a mnie chwilami wydawało się, że jestem w syberyjskiej tajdze, bo przecież świerki wszędzie są jednakowe. Wreszcie znaleźliśmy je – najpiękniejsze w świecie, gęste, zielone, pachnące drzewko – i zabraliśmy do domu. Po południu ozdabiałyśmy z siostrą swoją choinkę przygotowanymi przez nas skarbami. Na samym szczycie znalazła się gwiazdka wykonana przez tatę, piękny papierowy Święty Mikołaj, żłobek z małym Jezuskiem i prawdziwe, własnoręcznie zrobione z pszczelego wosku świece. Choinka wyglądała przepięknie, jak z bajki. Nigdy wcześniej takiej nie widziałam. Siedziałam i patrzyłam tak długo, że obraz jej pozostał mi do dziś w pamięci.
Kiedy na niebie ukazała się pierwsza gwiazdka, zasiedliśmy do pierwszej, po latach rozłąki, rodzinnej Wigilii. Były chwile wzruszenia, łzy szczęścia i opowieści taty i mamy o świętach spędzonych na obczyźnie. W pewnej chwili tata gdzieś wyszedł, a wkrótce potem do drzwi zapukał, o dziwo, prawdziwy św. Mikołaj. Przyniósł skromne prezenty – słodycze i książeczki, ale ileż było przy tym strachu i radości. Potem śpiewaliśmy kolędy, a przed północą wybraliśmy się na Pasterkę do odległego o dwa kilometry kościoła.
Wrażenia były tak ogromne, że po powrocie do domu nie mogłam usnąć. Siedziałam i patrzyłam na swoją śliczną choinkę, i bałam się zasnąć, żeby nie znikła i czar cudownych świąt nie prysł. Wkrótce jednak zmęczenie wzięło górę i zasnęłam. Obudziłam się raniutko i, ku memu wielkiemu szczęściu, ujrzałam ją stojącą spokojnie i dostojnie w kąciku pokoju.
Kiedy igły zaczęły już z drzewka opadać, rodzice postanowili drzewko rozebrać. Było nam bardzo smutno, ale mama pocieszała, że w przyszłe Boże Narodzenie ubierzemy drugą, jeszcze piękniejszą. I tak się stało, ubraliśmy drugą. Były na niej prawdziwe bombki i inne świecidełka, a mimo to tamta pierwsza – moja – ciągle wydaje mi się najpiękniejsza, jak z bajki – ogromna i dostojna, naprawdę uroczysta w swoim majestacie skromności, a zapach jej igieł czuję jeszcze po latach.
Danuta Łopatecka – Piegat
4. WIELKANOC MOJEGO DZIECIŃSTWA
Najważniejsze święta w roku: Boże Narodzenie i Wielkanoc w dzieciństwie kojarzyły mi się przede wszystkim z wielkimi porządkami. Moja mama przez kilka tygodni zawsze wtedy była bardzo zajęta i przejęta, żeby zdążyć ze wszystkim na czas i żeby wszystko się udało. A więc sprzątała, szorowała podłogi ( były z białych surowych desek ), prała i prasowała. Mnie też do tego angażowała, musiałam ścierać kurze z etażerki i krzeseł, myć drzwi. Na dwa tygodnie wcześniej mama piekła kruche ciastka, żeby na święta były w sam raz. Pamiętam, że wszystkie ciasta miały wtedy kruche spody. O wiele bardziej smakowała mi masa na wierzchu; makowa, serowa, marmoladowa. Uwielbiałam wylizywać słodkie surowe resztki z makutry. Moja młodsza o pięć lat siostra bardziej ode mnie przeszkadzała mamie w przedświątecznej krzątaninie. Tata prawie przez cały dzień był w pracy i wykonywał w domu tylko poważniejsze czynności. Nie lubiłam tego pośpiechu i rozgardiaszu. Dopiero przed samymi świętami robiło się w domu pięknie i uroczyście. W oknach lśniły świeżą bielą czyściutkie firanki, na podłodze leżały wytrzepane chodniki, na stole i półkach starannie wykrochmalone i wyprasowane serwetki, które mama sama haftowała i szydełkowała. W łóżku czekała zmieniona pachnąca pościel. Malowanie jajek przed Wielkanocą odbywało się dopiero w Wielką Sobotę. Moja mama używała do tego specjalnych barwników w różnych kolorach. Zawsze najlepiej udawały się ciepłe odcienie: czerwony, pomarańczowy, żółty, gorzej niebieski i zielony.
W swoim najwcześniejszym dzieciństwie nie pamiętam święcenia tradycyjnego koszyczka z pokarmami. Do kościoła mieliśmy daleko; do parafialnego Korycina siedem kilometrów, do sąsiedniego Janowa – cztery. Nie było wtedy samochodów, a moi rodzice nie mieli również fury, czyli wozu konnego. Na niedzielne Msze Święte do Janowa tata woził mnie motocyklem, czasami jechałam furą lub saniami z rodziną, czy sąsiadami, latem szłam z mamą, a potem również sama. Rodzice rzadko zabierali mnie na nabożeństwa Triduum Paschalnego. Najbardziej zapamiętałam z tamtych czasów stukot kołatek w Wielki Piątek. Oczywiście, nie widziałam ani księdza, ani ministrantów, bo byłam wtedy mała, a ludzi w kościele mnóstwo.
Dopiero w wieku dziesięciu lat zaczęłam w pełni przeżywać okres przygotowań do świąt i same święta Zmartwychwstania. Razem z rodzicami i siostrą przeprowadziłam się do miejscowości w pobliżu Białegostoku, gdzie jest kościół parafialny, do którego można dojść w ciągu piętnastu minut. Normalne więc stało się uczestnictwo we wszystkich kolejno nabożeństwach: w Wielki Czwartek, kiedy kapłan na wzór Chrystusa obmywa stopy dwunastu mężczyznom, w Wielki Piątek – jedyny w roku dzień bez Eucharystii, gdy ksiądz na początku leży krzyżem przed ołtarzem, a potem wszyscy adorują Chrystusa ukrzyżowanego i w Wielką Sobotę, kiedy święcony jest ogień do zapalenia świecy paschalnej i święcona jest woda, kiedy rozpoczyna się radość ze Zmartwychwstania. Razem z koleżankami i kolegami brałam udział w adoracji Grobu Pańskiego. W mojej parafii, podobnie jak w wielu innych, przy Grobie trzymają wartę strażacy w swych galowych mundurach. Rano w Wielką Sobotę nosiłam z siostrą, a potem z małym bratem święconkę do kościoła. Mogłam też samodzielnie bez problemu uczestniczyć w rezurekcji – pierwszej Wielkanocnej Mszy Świętej odprawianej o świcie, poprzedzonej uroczystą procesją okrążającą trzykrotnie kościół.
Dni świąteczne spędzałam wraz z rodziną bardzo tradycyjnie. Poranek wielkanocny rozpoczynał się od święcenia przez tatę całego naszego gospodarstwa, czyli domu i nas wszystkich wodą poświęconą w Wielką Sobotę w kościele. Potem gromadziliśmy się przy świątecznym stole. Uroczyste śniadanie poprzedzone było zawsze wspólną modlitwą prowadzoną przez mamusię. Odmawialiśmy powoli, bez pośpiechu kolejno znane wszystkim modlitwy: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Wierzę w Boga i prośbę o Boże błogosławieństwo.
Jedzenie zaczynaliśmy od pokarmów poświęconych w kościele, a więc przede wszystkim od kolorowych jajek, sprawdzając, komu trafiło się najmocniejsze. Nie wiem, jak sobie z tym stukaniem radzą rodziny, które mają zwyczaj święcenia jajek bez skorupek. Z wielkanocnego koszyczka każdemu przypadły w udziale kawałeczki poświęconego chleba, ugotowanej kiełbasy i ciasta, przeważnie sernika. Święcona też była sól. Potem można było najadać się do woli po ostatnich dwóch dniach ścisłego postu. W czasie świąt odwiedzaliśmy dziadków, wujków albo sami przyjmowaliśmy gości.
Może komuś wyda się dziwne, że nie opisuję tu zwyczajów ludowych takich, jak śmigus dyngus. W moich miejscach zamieszkania i w mojej rodzinie po prostu nikt się tym specjalnie nie przejmował.
Barbara Wilczewska
5. Moje wspomnienia!
Urodziłam się w 1958 roku jako czwarte dziecko w rodzinie. Kiedy miała 8 lat zmarł mój ojciec , który chorował od powrotu z wojny. Zostaliśmy tylko z mamą . Musieliśmy jakoś sobie poradzić z wejściem w dorosłe życie. Mama starała się dbać o nas za dwojga rodziców. Moje dzieciństwo i młodość przypadły na okres PRL. W dzieciństwie nie rozumiałam ideologii tego ustroju ale z biegiem lat zaczęłam odczuwać skutki tego okresu w Polsce. Moja mama uświadamiała nam jaka jest prawdziwa nasza historia i co się działo ówcześnie.
Kiedy zdałam maturę i poszłam do studium , w naszym kraju zaczęły dziać się różne ciekawe zjawiska. Otóż pojawiły się kartki na cukier , masło , mięso , odzież, obuwie, środki czystości i słodycze. Pojawiła się też społeczna lista kolejkowa , jako sposób organizacji ludzi czekających na kupno towarów deficytowych. Jeśli ktoś posiadał dewizy mógł sobie kupić różne towary z importu w Baltonie. Młodych ludzi nie było stać na ekskluzywne zakupy , ani tez na spotykanie się w restauracjach i kawiarniach.
Organizowaliśmy sobie domowe prywatki przy muzyce mechanicznej z adapteru lub magnetofonu szpulowego.
Na jednej z takich imprez poznałam swojego przyszłego męża. Spotykaliśmy się kilka miesięcy i postanowiliśmy się pobrać. Nie zabrakło kłopotów z przygotowaniem ubrania do ślubu. Materiał na uszycie sukienki , garnitur , buty i inne dodatki do stroju musieliśmy kupić za okazaniem zaświadczenia o planowanym ślubie.
Przyjęcie weselne odbyło się u męża w domu. Potrawy przygotowywały nasze mamy i rodzeństwo. Uroczystość była kameralna i miła.
Na urządzenie mieszkania wzięliśmy kredyt dla młodych małżeństw. Upoważniał on do kupna najpotrzebniejszych przedmiotów do życia: lodówki, pralki, dywanu, ,pościeli itd. Byliśmy bardzo szczęśliwi , że mogliśmy to wszystko mieć .
Kiedy pojawił się na świecie nasz syn , rodzina nam pomogła urządzić mu pokój. Od siostry otrzymaliśmy łóżeczko i wózek , od brata zabawki, a od koleżanek ubranka po ich dzieciach. W sklepie z ubrankami dziecięcymi były zawsze dwie kolejki. Jedna kolejka kobiet w ciąży a druga kobiet z dziećmi na ręku. Kiedy dotarło się już do sprzedawcy , można było kupić tylko określoną ilość śpioszków, pieluch tetrowych. Potwierdzone to było stemplem w książeczce zdrowia dziecka.
Mimo tak trudnego czasu ludzie byli do siebie uprzejmi , starali się sobie pomagać. Kiedy wspominam tamten czas, zdaję sobie sprawę jak inaczej się wtedy żyło. W PRL przeżywaliśmy swoją młodość , miłość ,wychowywaliśmy dziecko . To były najwspanialsze chwile w naszym życiu ,mimo że osadzone w smutnym okresie dla naszego kraju!
Teresa Lautsch
6. Moje lata szkolne i studenckie…
Jestem już na emeryturze. Mam 62 lata. Nie czuję tych lat. Czuję tylko, że moje lata minęły bardzo szybko.
Chciałabym w tym wspomnieniu zastanowić się, co zmieniło się od czasu kiedy byłam małą dziewczynką, nastolatką a później studentką.
I. Dzieciństwo i wczesne lata szkolne
Co pamiętam z dzieciństwa?
Moje dzieciństwo spędziłam w małym miasteczku Zabłudów położonym nad rzeczką Rudnią, zwaną też Melatynką. Chodziłam tu do przedszkola ( 1 rok ) a później do szkoły podstawowej ( 7 lat ).
W czasach szkolnych, w latach 1957 - 1964, moje miasteczko było bardzo spokojne. Jeździło niewiele pojazdów mechanicznych. Była komunikacja „autobusowa” pomiędzy Zabłudowem a Białymstokiem. Pamiętam jak wyglądały „autobusy” w okresie kiedy miałam kilka lat. Były to ciężarówki kryte plandeką, do których wchodziło się po metalowej drabince. Pod plandeką mieściły się trzy ławki, jedna na środku i dwie po bokach. Później, kiedy zaczęłam dojeżdżać do ogólniaka do Białegostoku kursowały już „Sany” i „Jelcze” tzw ogórki. Autobusy były ciasne i zawsze przepełnione, bo prawie wszyscy mieszkańcy Zabłudowa uczyli się albo pracowali w Białymstoku.
Dla porównania teraz, PKS wozi bardzo mało pasażerów. Są to albo uczniowie szkół średnich albo emeryci a raczej emerytki, które jako młode dziewczyny nie zrobiły prawa jazdy.
W czasach mojej młodości prywatny samochód osobowy był mało osiągalny.
Jak już wcześnie napisałam ruch uliczny w moim miasteczku, w czasie kiedy byłam w szkole podstawowej, był niewielki. Dzieci chodziły same do szkoły a nawet do przedszkola i nie było obawy, że są zagrożone.
W czasie wakacji ja i moje koleżanki i koledzy jeździliśmy swobodnie na rowerach wzdłuż naszej ulicy.
Jazdy na rowerze nauczyłam się sama. Miałam do dyspozycji rower męski mojego ojca i jeździłam pod ramą.
Całe dni wakacji dzieci spędzały na świeżym powietrzu, na podwórkach i łąkach nad rzeką. Do domu wracały tylko na obiad i kolację. Dzieciaki bawiły się w gry podwórkowe. Graliśmy w klipę, palanta, klasy, „człowieka”, komórki do wynajęcia. Dziewczynki skakały na skakankach i kręciły „hula-hop”.
Często chodziliśmy do lasu na jagody i grzyby.
Jak nie było pogody to graliśmy w gry planszowe.
Telewizji jeszcze nie było. Pierwsze telewizory nasi sąsiedzi mieli, kiedy byłam w szóstej klasie szkoły podstawowej. W niektórych domach były radia bezprzewodowe, a w większości radio przewodowe tzw. „toczka”, które nadawało jeden program.
Co pamiętam na temat swojej szkoły podstawowej?
Szkoła jest położona na obrzeżach miasteczka, przy drodze na Narew i Hajnówkę. Ci uczniowie, którzy mieszkali od strony Białegostoku mieli do pokonania spory kawałek drogi ( myślę, że około 2 km ). Szli oczywiście pieszo. Było to trudne zimą. Zimy w moich latach szkolnych były surowe. Było dużo śniegu i tęgie mrozy. Pogoda była stabilna. Jak spadł śnieg to leżał bardzo długo, aż do wiosny.
Były okresy kiedy szkoła była zamknięta z powodu mrozów. Były co najmniej dwie przyczyny takiego stanu rzeczy.
Po pierwsze, szkoła była bardzo słabo ogrzewana. W klasie stał w kącie tylko jeden piec kaflowy tzw. słupek, w którym palił woźny. Było tak zimno, że często siedzieliśmy w paltach i rękawiczkach. W czasie przerwy były bójki żeby dostać się blisko pieca i ogrzać plecy i ręce.
Na nogach mieliśmy cały czas te same buty, w których przyszliśmy do szkoły. Nie było zmiany obuwia. Podłogi w szkole były drewniane a ich powierzchnia była czarna, pokryta jakimś środkiem chroniącym drewno.
Drugą przyczyną, z powodu której zamykano szkołę podczas mrozów było to, że dzieci nie miały ciepłych ubrań i butów. Tylko nieliczne dzieci miały kożuchy. Nie znane były wówczas sportowe ciepłe kurtki i kozaczki. Dziewczynki nie chodziły w spodniach. Nosiły spódniczki i grube pończochy. Elastyczne rajstopy to późniejszy wynalazek. Ja miałam palto zimowe na watolinie uszyte przez krawcową. Nosiłam kamasze skórzane ( coś w rodzaju traperów ) albo tzw. śniegowce, krótkie buty gumowe, do których wkładałam cienkie kapcie tzw. wywrotki. Czapkę i rękawiczki zrobiła mi moja mama. Czasami trzeba było nosić dwie pary rękawic a i tak ręce były odmrożone.
Jedynym plusem śnieżnych, surowych zim było to, że mogliśmy uprawiać sporty zimowe. W szkole nie mieliśmy sali gimnastycznej więc lekcje w-f-u zimą spędzaliśmy jeżdżąc na sankach, nartach i łyżwach. W pobliżu szkoły były stawy, które zamarzały solidnie, nie stwarzając niebezpieczeństwa dla jeżdżących. Chłopcy, którzy w większości nie mieli butów łyżwiarskich, przymocowywali łyżwy do swoich trzewików za pomocą wkręconych do obcasa buta blaszek (płastynek) i skórzanych pasków. Tekturowe tornistry, w których nosiliśmy książki i zeszyty, zimą były używane do zjeżdżania z górki
Z nadejściem wiosny miejscowy lodziarz wyrąbywał część lodu ze stawów, przechowywał w trocinach i używał do schładzania lodów. Nie było jeszcze lodówek.
Z zimowych atrakcji szkolnych pamiętam zabawy choinkowe. Mieliśmy w szkole świetlicę ze sceną, która miała nawet kurtynę. W tej świetlicy odbywały się choinki i wszelkie przedstawienia w ciągu roku szkolnego. Na co dzień obowiązywały fartuchy szkolne szyte z czarnej albo granatowej podszewki Na przedstawienia szkolne ubierałam się w białą bluzkę i spódniczkę albo w strój krakowski. Strój krakowski składał się ze spódniczki, serdaka ze wstążkami, fartuszka i był oczywiście wianek. Tak ubrana tańczyłam krakowiaka, polkę albo inne tańce ludowe.
Podam jeszcze kilka ciekawostek dotyczących mojej nauki w szkole podstawowej. Pisaliśmy atramentem. Rzadko były używane wieczne pióra. Najczęściej używaliśmy piór (stalówek) , które trzeba było maczać w kałamarzu z atramentem. Nie było jeszcze długopisów! Liczyliśmy na patyczkach albo drewnianych liczydłach. Na szczęście były książki, które można było czytać w długie zimowe wieczory.
Szkoła w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie miała łazienek i toalet. Obecnie szkoła przeszła całkowitą modernizację. Są łazienki, centralne ogrzewanie. Obok szkoły podstawowej znajduje się nowoczesny budynek gimnazjum.
II Czas nauki w liceum
Do liceum obowiązywały egzaminy wstępne z polskiego i matematyki. Licea nie były profilowane. Wybrałam III Liceum Ogólnokształcące w Białymstoku, jak większość młodzieży z Zabłudowa, ze względu na dobrą lokalizację w stosunku do przystanku autobusu PKS i dawnego dworca PKS przy ulicy Jurowieckiej. W czasach mojej nauki szkolnej, w latach 1964-1968, patronką naszej szkoły była Małgorzata Fornalska. Liceum uchodziło za „czerwone”. Prężnie działał ZMS. Młodzież katolicka mogła jednak uczęszczać na lekcje religii do kościoła św Wojciecha. Obecnie za patrona mojej dawnej szkoły uczniowie wybrali Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.
Budynek szkolny miał dwa piętra i jedną salę gimnastyczną. Obecnie po niedawnej rozbudowie, szkoła posiada trzy piętra i dwie sale gimnastyczne.
Napiszę teraz krótko o tym, co zmieniło się sposobie nauczania i przekazywania wiedzy.
Szkoła nie miała jeszcze wówczas sprzętu audiowizualnego w dzisiejszym tego słowa znaczeniu.
Nasza wychowawczyni i jednocześnie nauczycielka fizyki dysponowała projektorem filmowym i adapterem marki „Bambino”. Na adapterze można było odtwarzać muzykę zarejestrowaną na czarnych płytach winylowych. Braliśmy udział w klasowych zabawach przy adapterze. Chciałam przypomnieć, że były to „złote lata” polskiego big –bitu. Bardzo popularny był Czesław Niemen, który wylansował wówczas piosenkę „Dziwny jest ten świat”. Jeden z kolegów z mojej klasy zapisał się w pamięci całej szkoły wykonując, w brawurowy sposób, song mistrza Niemena.
W liceum uczyłam się dwóch języków rosyjskiego i niemieckiego. W obu przypadkach była to nauka tylko z książki. Nauczycielka rosyjskiego była jednak bardzo wymagająca i kazała prenumerować i czytać dodatkowo czasopisma dla młodzieży w języku rosyjskim.
W okresie mojej nauki w ogólniaku nie było jeszcze komputerów ani nawet kalkulatorów osobistych. W związku z tym nauka matematyki wyglądała inaczej niż obecnie. Przez cały rok nauki w IX klasie (klasy w czteroletnim liceum były numerowane od VIII do XI) matematyk uczył nas posługiwania się tablicami logarytmicznymi. Działania na logarytmach ułatwiały wykonywanie wszelkich obliczeń. Jeszcze podczas studiów na Wydziale Chemii, wykonując obliczenia w laboratorium, posługiwałam się tablicami logarytmicznymi.
W szkole obowiązywały stroje szkolne w postaci fartuchów, a w starszych klasach garsonek, w czarnym albo granatowym kolorze. Uczniowie musieli nosić tarcze szkolne. Strój na studniówkę też musiał być granatowy albo czarny. Ja miałam czarną krótką sukienkę z długim tzw. popim rękawem, który był wtedy modny. Modne były tapirowane włosy. Ja niestety też miałam taką fryzurę, w której czułam się bardzo nienaturalnie. Studniówka była w szkole na sali gimnastycznej. Pozwolono nam wystąpić w modnych wtedy szpilkach.
III. Studia
Studiowałam chemię na Wydziale Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1968- 1973. Uniwersytet w Białymstoku jeszcze nie istniał. Z Białegostoku do Warszawy jeździło się koleją. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych linia kolejowa Białystok – Warszawa nie była jeszcze zelektryfikowana. Elektryfikacja tej linii postępowała sukcesywnie od roku 1981 i zakończyła się w roku 1983. Będąc studentką jeździłam więc do Warszawy pociągami parowymi. Podróż była o wiele dłuższa niż obecnie. Często pociągi stały w szczerym polu i spóźniały się regularnie. Pociągi z Białegostoku do Warszawy przyjeżdżały do roku 1969 na dworzec Warszawa Wileńska. Po otwarciu dworca Warszawa Wschodnia w styczniu 1969 roku pociągi z Białegostoku były kierowane na ten dworzec. Dworzec Warszawa Centralna został otwarty dopiero w roku 1975.
Podczas studiów mieszkałam w akademiku najpierw na ul Radomskiej a od grudnia 1968 na ulicy Żwirki i Wigury. Był to nowowybudowany dziesięciopiętrowy budynek z windą. Obok mojego żeńskiego akademika był identyczny akademik męski. Nie było akademików koedukacyjnych. Pokoje były z reguły 3 osobowe. Miały kącik sanitarny. Na piętrze były toalety, prysznice, pralnia i kuchnia wspólne dla wszystkich pokoi.
Wszyscy studenci byli raczej skromnie ubrani. Przyjeżdżali ze swoich miast i miasteczek z jedną niewielką tekturową walizką. Podczas studiów utrzymywali się ze skromnego stypendium socjalnego, które na pierwszym roku wynosiło tylko 350 złotych. Taka kwota nie wystarczała na opłacenie akademika (120 złotych) i wykupienie bonów żywnościowych na stołówce (około 270 złotych).
Na starszych latach stypendium było nieco wyższe (maksymalnie wynosiło 550 złotych). Starsi stażem studenci pracowali w spółdzielniach studenckich, które zajmowały się głównie wykonywaniem prac porządkowych. Jak już wcześniej wspomniałam podróż z Warszawy do Białegostoku była uciążliwa. Nie było też pieniędzy na bilety. Do domu jeździło się więc tylko na święta, ferie i wakacje. W akademiku były telefony na portierni i piętrach ale moi rodzice nie mieli jeszcze telefonu w domu, więc pisałam do nich listy.
Po pierwszym roku studiów miałam obowiązkową tzw. praktykę robotniczą. Pracowałam w Zakładach Przetwórstwa Owocowego w Dębnie Lubuskim. Praca była bardzo ciężka. Pracowaliśmy na trzy zmiany przy taśmach produkcyjnych. Po trzecim roku miałam praktykę zawodową w Zakładach Chemicznych Oświęcim. W trakcie czwartego roku odbywałam praktykę szkolną w VII LO w Warszawie.
Główną rozrywką studentów były seanse filmowe w licznych warszawskich kinach. Był to złoty okres polskiego kina ( filmy Zanussiego ). Dużą popularnością cieszyły się japońskie filmy sztuk walki.
Największy kryzys gospodarczy jeszcze nie nadciągnął. W sklepach warszawskich były podstawowe produkty żywnościowe a nawet owoce cytrusowe. Niektóre markowe słodycze firmy „Wedel” można było kupić tylko u spekulantów.
Jedzenie w stołówce studenckiej było znośne. Niejadalne było tylko mięso obiadowe, które stołówka otrzymywała prawdopodobnie z rozmrażanych rezerw wojskowych.
Halina Stelmach
7. HERBATKA Z PREZYDENTEM
Piękny wrześniowy dzień, wolna sobota w głębokim PRL-u (koniec lat 70-tych). Wyglądam przez okno w kuchni i widzę na parkingu swój samochodzik. Przed kilkoma dniami odebrałam go z salonu, wylosowałam, pożyczyłam pieniądze od cioci i mam wymarzonego Fiata 126P.
Pomyślałam, gdzie tu pojechać? Jeszcze go sama nie prowadziłam, ale muszę się odważyć. Wolna sobota, ulice prawie puste, muszę....
Dzwonię do kolegi, p. Henryka Ołdytowskiego który mieszka w Supraślu i obiecał pożyczyć mi książkę metodyczną. Pytam, czy mogę ją odebrać dzisiaj. Mówi, że tak, ale musiałabym po nią przyjechać, bo on może ją przywieźć dopiero w poniedziałek.
Właśnie kupiłam samochód i mogę wybrać się w pierwszą samodzielną podróż.
– Proszę bardzo – mówi Henio – a nie boisz się prowadzić samochodu?
– Boję się, ale muszę kiedyś zacząć.
– Jagoda, jak dojedziesz do Supraśla, skręć w prawo, a potem, naprzeciwko kościoła skręć w lewo, tam po drugiej stronie ulicy, pod numerem 9 jest mój dom. Zapraszam.
– Ok.
Wyjeżdżam z parkingu, udało się uruchomić samochód. Jadę. Nogi mi się trzęsą ale przeżegnałam się i jadę. Drogę znam..
Podjeżdżam pod dom Państwa Ołdytowskich. Trochę krzywo zaparkowałam, ale wchodzę po schodach. Witają mnie oboje małżonkowie. Zapraszają do salonu.
Patrzę i myślę sobie, że chyba czekają na kogoś ważniejszego niż ja. Henryk ubrany w marynarkę, pani domu w ładnej sukience, stół nakryty białym obrusem, bukiet kwiatów w wazonie, na brzegu stołu leży przygotowana dla mnie książka.
Zapraszają, bym usiadła. Siadam, bo jeszcze nogi i ręce mi się trzęsą po tej „brawurowej” jeździe.
Jeszcze nie zaczęliśmy rozmowy, pukanie do drzwi. Wchodzi wysoki, postawny mężczyzna. Uśmiechnięta twarz jakby znajoma, ale nie wiem, kim jest.
Wita się z gospodynią, a Henryk przedstawia mnie jemu. Poznaj, Ryszardzie, moją koleżankę z pracy, Jagodę, właśnie przyjechała z Białegostoku.
– Ryszard Kaczorowski, przedstawia się mężczyzna. Już wiem, kim jest. To nasz Prezydent na Uchodźstwie, bardzo szanowany przez Polaków człowiek. Okazuje się, że razem z Henrykiem chodzili do szkoły. Często odwiedza kolegę, gdy jest w kraju.
Podaję mu rękę oszołomiona. Taki ktoś właśnie wszedł, to na niego czekali gospodarze. Czuję się trochę jak persona non grata. Chcę szybko się pożegnać i wyjść. Gospodarze zapraszają do stołu.
Pani domu wyszła do kuchni, niebawem przynosi na tacy szarlotkę i herbatę w szklankach z metalowymi uchwytami. Widać, że wie, co lubi Gość. Zasiadamy, nie wypada uciekać.
Rozmowa zwyczajna. Pyta mnie Pan Prezydent, czy też uczę języka ojczystego. Tak – odpowiadam. Jest nas w pokoju nauczycielskim 7 polonistek i jeden polonista. O panu Henryku mówimy słowami Mickiewicza – „My z niego wszystkie”. Rzeczywiście jest bardzo mądry i często zwracamy się do niego po radę. Chętnie nam pomaga.
– Nie wątpię – mówi Prezydent – zawsze był bardzo życzliwy.
– I jest,
Młodzież nazywała go Odyseusz..
Jemy szarlotkę, pijemy herbatę (ja parzę sobie palce o metalowe uchwyty).
Henryk chwali mnie, jaka to ja jestem dzielna, bo sama prowadzę samochód.
Pan Prezydent również mnie chwali. Jest miło, ale rozmowa zaczyna schodzić na sprawy prywatne, o synach Henryka. Czuję, że mój czas dobiega końca. Dziękuję za szarlotkę, biorę książkę, żegnam się i wychodzę.
Teraz już bez drżenia nóg prowadzę „malucha”.
Cała jestem w skowronkach, czuję w sercu radość. Jeszcze nigdy nie poznałam osobiście tak ważnej osoby. Duma rozpiera mnie i jestem szczęśliwa.
Po latach, gdy przekazywał insygnia władzy w kraju Lechowi Wałęsie, czułam w sercu dumę. Poznałam go w domu mego kolegi. Nie zapomnę nigdy jego uśmiechniętej twarzy i uścisku ręki.
Już nigdy więcej to nie nastąpi, bo 10 kwietnia 2010 roku zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem razem z Prezydentem Kaczyńskim i z 96 innymi osobami.
Jeszcze raz było mi dane osobiście pomodlić się nad jego grobem w Panteonie przy Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Wtedy nie wiedziałam, o ironio losu, że spoczywa tam ktoś inny. Ciało mojego Prezydenta pochowano po ekshumacji po raz drugi.
Przed oczyma stanął mi dzień w domu Państwa O. Przypomniałam wtedy, oglądając w telewizji relację z tego podwójnego pogrzebu, wiersz Norwida „Coś ty Atenom zrobił Sokratesie” o wielkich ludziach, którzy za życia nie znajdują odpowiedniego uznania, a nawet po śmierci.
Parabola historyczna mówi o podwójnych grobach takich ludzi, jak: Sokrates, Dante, Kolumb, Napoleon, Kościuszko, Mickiewicz... Dodam Prezydent Kaczorowski, bo
„Każdego z takich jak Ty świat nie może
Od razu przyjąć na spokojne łoże.
I nie przyjmował nigdy, jak wiek wiekiem...”
Spoczywaj w pokoju!
Forever Mister Prezydent!
Jadwiga Becela
8. ŻYCIE Z WYSOKIM„C”
„Serce mi każe śpiewać”
J. Kochanowski
Moje fascynacje muzyką, a w szczególności śpiewem zaczęły się bardzo wcześnie. Jak daleko sięgnę pamięcią, to widzę siebie śpiewającą. Gdy byłam w pierwszych klasach szkoły podstawowej, śpiewałam na akademiach „ku czci”. Byłam niskiego wzrostu i stawiano mnie na krześle, żebym sięgnęła do mikrofonu. Rodzice byli bardzo dumni ze swojej śpiewającej latorośli, więc po występach szliśmy na lody do kawiarni.
W szkole podstawowej i później w liceum w Obornikach należałam do chóru. Lubiłam śpiewać i często powierzano mi partie solowe. Reprezentowałam szkołę na konkursach młodzieży śpiewającej. Na jednym z nich zdobyłam nawet pierwsze miejsce, gdzie nagrodą był aparat fotograficzny. W innym konkursie zakwalifikowałam się do eliminacji wojewódzkich. Finał odbył się w Poznaniu, było to w 1963 r. Pierwsze miejsce wtedy zdobyła wspaniała Zdzisława Sośnicka.
W okresie studenckim od 1965 r. śpiewałam w chórze Akademii Medycznej w Poznaniu. Wtedy chór ten prowadził muzyk, a zarazem dr neurologii Jerzy Fischbach, brat mojego pierwszego męża. To był bardzo radosny okres w moim życiu. Śpiewaliśmy dużo koncertów, a w szczególności w szpitalach i domach pomocy społecznej. Corocznie w wakacje jeździliśmy na obozy kondycyjne do Łagowa, nad piękne jezioro. Gdy nabraliśmy kondycji, wyjeżdżaliśmy na różne krajowe konkursy oraz z ochotą śpiewaliśmy na wielu festiwalach. Kiedy nasz dyrygent stworzył nowy zespół, ja przeszłam do tej nowej formacji. Zespół działa do dzisiaj i ma nazwę Poznański Zespół Madrygalistów im. Wacława z Szamotuł. Najbardziej wzruszające były zawsze występy dla chorych. To duże przeżycie dla chórzystów.
Dużo zadowolenia dawały mi też występy na Węgrzech, czy w byłej Czechosłowacji. W 2009 r. wyjechaliśmy do Barcelony. Śpiewaliśmy w czasie polskiej Mszy Św., a na zakończenie daliśmy krótki koncert . Byliśmy też w pobliskim Montserrat – Sanktuarium Maryjnym – u „Czarnej Madonny” – nie obyło się też bez koncertu.
W lutym 2010 r. za 45 lat działalności w chórze oraz pracę na rzecz osób niepełnosprawnych zostałam odznaczona przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Srebrnym Krzyżem Zasługi. Jestem z tego bardzo dumna, nie mówiąc już o mojej rodzinie.
Po prawie 20 latach wdowieństwa wyszłam za mąż. To spowodowało, że chciałam więcej czasu spędzać z mężem. Również moja 90-letnia Mama potrzebowała więcej opieki, więc dojazdy na próby do Poznania były coraz bardziej męczące. Z wielkim żalem pożegnałam się z Madrygalistami, ale nadal utrzymuję z Nimi serdeczny kontakt. To jednak nie był koniec mojej pasji, ponieważ jednocześnie śpiewałam w chórze CANTILENA w Obornikach – moim rodzinnym mieście. W 1996 r. wyruszyliśmy na tourne koncertowe, zaczynając od Rzymu. Śpiewaliśmy w Bazylice Św. Piotra, odbyliśmy audiencję z naszym papieżem Janem Pawłem II. Nagrywaliśmy w Radiu Watykańskim oraz śpiewaliśmy na Mszy Św. transmitowanej z Watykanu na cały świat. Chyba nie muszę mówić, jakie uczucia nam towarzyszyły, jacy byliśmy dumni. A gdy Ojciec Święty stanął z nami do zdjęcia – mieliśmy łzy w oczach. Nasz zespół towarzyszył Janowi Pawłowi II również w czasie jego pobytu w Polsce. Podczas naszego artystycznego wyjazdu byliśmy w Wenecji i na Capri. Z Rzymu wyruszyliśmy do Francji, gdzie w Le Mans czekali na nas członkowie zaprzyjaźnionego Chóru Katedralnego. Takich wyjazdów do Francji było więcej. Organizowano nam wspaniałe wycieczki, takie jak na przykład zwiedzanie zamków nad Loarą i wiele innych podobnych. Śpiewaliśmy piękne koncerty, odbyło się sporo sympatycznych spotkań biesiadnych. Przyjaźń polsko-francuska zaowocowała nawet małżeństwem Polki i Francuza. Odwiedziliśmy Lourdes i La Salette – Sanktuaria Maryjne. Kąpaliśmy się w Morzu Śródziemnym. Z tego okresu mam masę zdjęć, które przypominają mi o tym, jak muzyka łączy ludzi i jak świetnie można się przy tym bawić.
Z chórem CANTILENA śpiewałam w Norwegii, Belgii, Niemczech. Byliśmy też na Litwie w okolicach Solecznik. Dla tamtejszych polskich dzieci zawieźliśmy książki, zeszyty, odzież, obuwie, środki czystości, itp. Spotkanie z Polakami na Litwie było wielkim i radosnym przeżyciem.
Śpiewając z chórem, zdobyłam wiele nagród i wyróżnień na konkursach i przeglądach w kraju i za granicą. Śpiewaliśmy ze znanymi solistami i orkiestrami, m.in. „Glorię” A. Vivaldiego. Muszę przyznać nieskromnie, że w ostatnich latach byłam solistką w tym chórze. W kraju i za granicą słuchaczom koncertów szczególnie podobał się utwór śpiewany przeze mnie z towarzyszeniem chóru, nazywany przez nas „dzwoneczki”, a w oryginale „Wenn ich ein gliocklein war” Otto Fischera. Mój syn nawet sobie żartował – gratuluję, mamo, zaczęłaś właśnie karierę międzynarodową.
Nigdy nie odmawiałam, gdy ktokolwiek prosił mnie, żebym zaśpiewała. Śpiewałam i nadal śpiewam na ślubach, w tym znane Ave Maria, itp.
Miałam jeszcze jedno piękne miejsce, gdzie się realizowałam. Była to Miejska Biblioteka Publiczna w Obornikach, a w niej Towarzystwo Literackie „Poetycki Wędrowiec”, któremu szefuje Pani Barbara Zielińska – poetka i kolekcjonerka pięknych aniołów. Przy Towarzystwie skupiło się grono obornickich poetów. Zwykle raz w miesiącu organizowaliśmy tematyczne wieczorki poetyckie. Moją rolą było przeplatać recytacje poetów piosenkami. To były piękne liryczne wieczory, na które przychodziło wielu wiernych słuchaczy. Tematy tych spotkań były różne, np. Chopinowskie Pejzaże, Życie i przemijanie, Wieczór z taborem, Jesienne róże, wieczór poświęcony Okudżawie, Ks. Twardowskiemu, Ojcu Świętemu, naszemu miastu, itp. Odbywały się również benefisy. Pozwolę sobie przytoczyć, co o „moim benefisie” napisała miejscowa gazeta:
„21 maja odbył się wieczór z poezją o wdzięcznej nazwie i tematyce „Maj, wiosna, natura – dla Zosi”. Wieczór w formie benefisu dla Zofii Pytel-Król rozpoczął się od wręczenia przybyłym gościom pięknych kwiatów przez członków grupy. Królowały piosenki o tematyce majowej z melodiami H. Ordonówny na czele. Wiersze napisane i recytowane przez poetów związane były tematycznie z tytułem spotkania. Ostatnia część wieczoru pod tytułem „Dla Zosi” poświęcona była bohaterce benefisu, która bardzo aktywnie uczestniczy w działaniach Poetycznego Wędrowca. Z wszystkich melodii, jakie wykonano tego wieczoru, na uwagę zasługuje brawurowo wykonana przez panią Zofię piosenka p.t. „Święty Antoni”. Interpretacja wzbudziła wielki entuzjazm, oklaskiwano ją na stojąco, nie obeszło się bez bisów. Wieczór zakończyły wiersze napisane przez członków grupy na cześć pani Zofii. Reszta spotkania upłynęła przy poczęstunku i długich pogawędkach. Na benefis przybyła rodzina Pani Zofii oraz wielu innych gości, którzy nagrodzili bohaterkę wieczoru gromkimi brawami i naręczami kwiatów.”
W drugiej połowie 2011 r. pożegnałam się z CANTILENĄ i Towarzystwem Literackim „Poetycki Wędrowiec”, ponieważ przeprowadziłam się do męża, do Białegostoku. Zostałam członkiem Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Tutaj nadal rozwijam swoją pasję, której bardzo kibicuje mój mąż – Władysław. Śpiewam w dwóch białostockich chórach, jestem zapraszana przez moje koleżanki do ich sekcji, aby zaśpiewać, np. na otwarciu wystawy. Wraz z Danutą Ładą prowadzimy grupę śpiewającą w ramach projektu „Congenial”. Zespól nazywa się PRL – Piosenki Retro i Ludowe. Mam także solowe występy, na których akompaniuje mi Pani Prof. Zofia Hamerlak-Gładyszewska. Występowałam już w Muzeum Rzeźby, w Pałacu w Choroszczy, w szpitalu w Suwałkach.
Kocham śpiewać, lubię tę adrenalinę, która towarzyszy występom. Dużo wzruszeń daje mi spotkanie ze słuchaczami, no i gorące oklaski, które są podziękowaniem za moją pasję.
W ubiegłym roku pojechałam z mężem na Ukrainie, by tam odwiedzić Jego rodzinę. Bliscy męża mieszkają w Samborze i okolicy. Wszyscy byli zaskoczeni, gdy usłyszeli mnie śpiewającą w czasie Mszy Św. w polskim kościele w Samborze. Nieraz śpiewałam psalmy na Mszach, gdy wyjeżdżałam na wycieczki zagraniczne, organizowane przez księży – we Włoszech- Loretto, Asyż, Hiszpania – Barcelona, Austria – Wiedeń. Szczególnie pamiętam występ we Francji – La Solette, gdzie głos niósł się po górach . Była też piękna poranna Msza na parkingu w Alpach – w drodze do Rzymu. To są piękne, niezapomniane chwile, zapadające głęboko w pamięci.
Muszę jeszcze wspomnieć, że po śmierci mego pierwszego męża w 1990 r. zaangażowałam się w życie kulturalne w Margoninie, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Razem z Panem organistą – Tomaszem Maliszewskim powołaliśmy do życia chór parafialny, który działa do dzisiaj i ma się zupełnie dobrze. Zawsze im kibicuję.
Nie byłoby tych wspomnień i wzruszeń, gdyby nie moja pasja. Mimo wielu życiowych zawirowań, bez których się nie obeszło, mogę powiedzieć, że udało mi się przejść przez życie śpiewająco.
Muzyka zbliża ludzi, czyni ich lepszymi. Przy muzyce i śpiewie można się wspaniale wyciszyć i zapomnieć o trudach dnia powszedniego. Śpiew sprawia mi wielką radość i chciałabym, aby trwało to jak najdłużej. Praca w chórze to szkoła charakterów, zwłaszcza odpowiedzialności, dyscypliny, wrażliwości, no i zdolności do poświęceń. Nadszedł taki okres, że mało młodych ludzi garnie się do śpiewu chóralnego. Zachęcam wszystkich – nie jest to czas stracony, a wręcz odwrotnie – daje dużo satysfakcji.
Na zakończenie tych wspomnień przytoczę mój ulubiony fragment tekstu J. W. Goethego:
„Gdzie słyszysz śpiew tam wstąp,
Tam ludzie dobre serca mają,
Bo ludzie źli, ach wierzaj mi,
Ci nigdy nie śpiewają.”
Zofia Pytel – Król
| | | | wśród norweskich fiordów | Bazylika w Lourdes | Cmentarz polski na Monte Cassino | Zamek nad Loarą. |
| | | | na cmentarzu Per la Chese w Paryżu | W czasie transmisji TV podczas Mszy Świętej | Audiencja u Papieża Jana Pawła II w Watykanie | Po odznaczeniu Srebrnym Krzyżem Zasługi |
9. Moje spotkanie z informatyką
Po skończeniu studiów na Uniwersytecie Łódzkim na Wydziale Ekonomicznym ( 1965 rok) zostałam zatrudniona w Biurze Projektowania Dokumentacji Technologiczno Konstrukcyjnej przemysłu lekkiego, gdzie istniała możliwość rozpoczęcie doktoratu. Do biura przyszło zawiadomienie o kursie komputerowym, na on czas nie bardzo było wiadomo co to takiego jest. Więc wysłano najmłodszego pracownika czyli mnie. Nie bardzo to chciałam, ale wiadomo młody pracownik zaraz po studiach, bez stażu pracy nie mógł odmówić. Z wielką niechęcią zgłosiłam się do „EKORNO” Ośrodek Ekonomiki Normowania Pracy i Organizacji Przemysłu Lekkiego. Zagadnienia poruszane na kursie bardzo mi odpowiadały. Uczyliśmy się programowania w języku wewnętrznym komputera, pisania schematów blokowych – czyli pisania ścieżek pracy dla komputera. Kurs ukończyłam z wynikiem bardzo dobrym i dostałam propozycję pracy u organizatora kursu.
Tak się zaczęła moja bajka z informatyką - zostałam młodszym analitykiem w Pracowni SEPD. Pierwszą bardzo poważną pracą było opracowanie systemu informatycznego „Rozliczenie potrzeb materiałowych do zamówionej odzieży na targach Poznańskich” Projekt wymagał opracowania specjalnego systemu i oprogramowania. Zajmował się tym zespół ludzi na czele z naszym ulubionym szefem …… Został opracowany projekt informatyczny zwierający organizację pracy, zbiory parametrów – zasady wyliczania potrzeb materiałowych w oparciu o istniejące normy, schematy blokowe rozliczeń, wzory tabulogramów. Opracowano również organizację pracy – w której brali udział przedstawiciele – informatycy z zakładów odzieżowych dla których pracował system. W tym okresie tylko w ZETO Warszawa można było korzystać z komputera IBM, a w Poznaniu z komputera ODRA. Cała ekipa pojechała do Poznania, ja natomiast do Warszawy. Codziennie w Poznaniu w oparciu o zawarte umowy na dostawę odzieży dziurkowane były taśmy papierowe zawierające informacje o podpisanych zamówieniach a wieczorem samolotem przysyłane do Warszawy do ZETO, gdzie dokonywano obliczeń i rano wysyłałam gotowe tabulogramy do Poznania. Wszyscy pracowaliśmy z wielkim zaangażowaniem, nie patrząc i nie licząc godzin pracy. System bardzo ułatwiał pracę handlowcom przemysłu odzieżowego, gdyż po zawarciu umów o dostawę konkretnej odzieży na drugi dzień (a nie po miesiącu, bo tyle trwały wyliczenia sposobem tradycyjnym) otrzymywali wykaz potrzeb materiałowych i mogli na tych targach składać zamówienia na materiały niezbędne do produkcji odzieży. Pomimo widocznych korzyści decydenci stwierdzili, że rozliczenia komputerowe są zbyt drogie, i w następnym roku powrócono do obliczeń potrzeb materiałowych metodą tradycyjną, czy przy pomocy papieru i długopisu.
W 1972r. ukończyłam Podyplomowe Studium Organizacji i Zarządzania na Uniwersytecie Łódzkim. W mojej pracy magisterskiej „ Formalna i rzeczywista rola i metody pracy służb organizatorskich „ zaproponowałam utworzenie w jednostce Działu Informatyki – co spotkało się z krytyką moich recenzentów, życie pokazało jednak, że był to słuszny kierunek.
Otrzymałam propozycję objęcia kierownictwa Ośrodka Obliczeniowego w Zakładach Przemysłu Barwników „BORUTA” w Zgierzu. Był to trudny okres w mojej pracy, środowisko małomiasteczkowe niechętnie patrzyło na obcych. Z czasem wszystko zaczęło się układać, lecz uczulenie na środki chemiczne zakładu zmusiło mnie do zmiany pracy,
Z uwagi zmianę stanu cywilnego przeniosłam się do męża do Warszawy i dalej w Biurze Racjonalizacji Gospodarki Materiałowej „BRAMAT” zajmowałam się informatyką. Przeszłam wszystkie szczeble w tej dziedzinie od młodszego analityka, analityka, projektanta, starszego projektanta, weryfikatora systemów i głównego weryfikatora. Pracowaliśmy pod kierunkiem szefa A. Krepowicza opracowując różnego typu projekty informatyczne dla potrzeb gospodarki materiałowej - jednostek podległych Urzędowi Gospodarki Materiałowej. Nawiązaliśmy kontakt z przemysłem motoryzacyjnym, który w tym okresie miał bardzo dobrze rozwinięte Ośrodki Obliczeniowe w różnych zakładach motoryzacyjnych. Braliśmy udział w ich konferencjach, co pomagało podnosić nasze kwalifikacje i poznawać nowe rozwiązania.
W tym czasie przemysł komputerowy ruszył pełną parą powstawały nowe generacje komputerów, które nie wymagały pływającej podłogi, wielkich pomieszczeń, wielu krążków taśmy dziurkowanej ( papierowej ) ani dziurkowanych kart papierowych, Nowe komputery nie wymagały również opracowywania pracochłonnych schematów blokowych kierujących przebiegiem procesu przetwarzania ( programowanie w języku wewnętrznym), powstawały nowe programy zapewniające rozliczenia i bieżącą pracę ( systemy Windows, Excel itp.).
Postęp techniczny spowodował zupełną zmianę w metodach pracy informatyków, było to tak jakby z roweru przesiąść się na samolot. W tej sytuacji przeszłam do pracy w Urzędzie Gospodarki Materiałowej jako pracownik biurowy.
Praca w dziedzinie informatyki była fascynująca, informatycy to był zamknięty krąg ludzi, który pomagał sobie wzajemnie i posługiwał się językiem nie zawsze rozumianym przez innych, to był najpiękniejszy okres mojej pracy.
10. Wspomnienia z dzieciństwa.
Dzień, który został na stałe zapisany w mojej pamięci.
W dzieciństwie przeżyłam wiele dobrych i złych chwil. Pamiętam pewne wydarzenie, które wspominam z uśmiechem na twarzy.
Pewnego dnia mój Tata przyszedł z pracy a ,był to poniedziałek i oznajmił nam że w sobotę musi pojechać do Ełku na uroczyste otwarcie remizy strażackiej, nad budową której z racji powierzonych obowiązków prowadził nadzór. Tata widząc na mojej twarzy mały grymas(a byłam „ oczkiem w głowie Taty”) zaproponował abyśmy razem pojechali , bo jest taka możliwość. Ja nie wiele się zastanawiałam wielkim okrzykiem HURA ! wyraziłam swoje zadowolenie. Mama nie znając szczegółów też się zgodziła .Dni bardzo wolno mijały nie mogłam doczekać się soboty, wszystkim Koleżankom opowiadałam , że jadę z rodzicami dużym wozem strażackim na uroczyste otwarcie remizy strażackiej do Ełku.
Był piękny słoneczny majowy ranek , samochód podjechał pod samą klatkę schodową bloku w którym mieszkałam. Z wielką dumą zajęłam miejsce przy oknie w samochodzie który to miał być podczas tej uroczystości oficjalnie przekazany Ochotniczej Straży Pożarnej w Ełku . Podczas jazdy przez szybę samochodu podziwiałam piękne krajobrazy.
Przyjechaliśmy do Ełku , przed budynkiem Ochotniczej Straży Pożarnej przy ulicy Mickiewicza zgromadzonych było już dużo mieszkańców jak i gości zaproszonych z całej Polski. Była to wielka uroczystość.
Część oficjalną łącznie z uroczystym przecięciem wstęg i rozpoczął mój Tata, oraz komendant Komendy Głównej Państwowej Straży Pożarnej z Warszawy .Z ust prowadzących padło wiele miłych i ciepłych słów pod adresem obecnej wówczas tam Ochotnicze Straży Pożarnej. Został też uroczyście przekazany samochód który to miał służyć do gaszenia pożarów.
Po oficjalnej uroczystości razem z wieloma zaproszonymi gośćmi udaliśmy się na „majówkę”. Około 2 km od centrum Ełku mego Taty wujek miał duże stawy hodowlane ryb. Jako że wszyscy byli zwolennikami łowienia ryb, więc resztę dnia spędziliśmy na łonie natury. Byłam bardzo zafascynowana całą imprezą, Byłam jedynym dzieckiem , które to za wszelką cenę chciało wszystkim pomagać, wszystko mnie interesowało .
Ciocia zajmowała się skrobaniem świeżo złowionych ryb , a moja Mama smażeniem. Aby to wszystko sprawniej przebiegało postanowiłam pomóc Cioci. Przykucnęłam nad brzegiem stawu /i to był mój ostatni raz/ bo z opowiadań dowiedziałam się że wpadłam do stawu z rybą w ręku. Pan komendant z Warszawy zauważył w wodzie już tylko moją pietę ,nie zastanawiając się długo tak jak stał w ubraniu i w okularach wskoczył na ratunek za mną do wody. Nikt z obecnych osób nie zorientował się o co chodzi, nawet Ciocia nie zauważyła, że mnie nie ma, to był moment.
Kiedy zostałam wyłowiona z wody/ cały czas trzymałam w ręku rybę/, na twarzach wszystkich ujrzałam wielki strach i przerażenie w oczach, nie wiedziałam o co chodzi. Dopiero mój wybawiciel wyjaśnił mi , że topiłam się i zostałam przez niego wyłowiona z wody. Dopiero po pewnym czasie dotarło to do mnie, i uświadomiłam sobie , że przez moją nieuwagę, cała ta historia zakończyła by się tragicznie , a wspaniała „majówka” zapisałaby się na zawsze w pamięci moim rodzicom. Lecz dzięki szybkiej reakcji pana komendanta wróciłam na „łono natury”.
Po całym tym zamieszaniu powstał problem z okularami pana komendanta ,które to podczas skoku zostały na dnie stawu. Staw był bardzo głęboki .Długo zastanawiano się w jaki sposób wyłowić okulary. Mój Tata wpadł na pomysł aby połączyć kilka grabi /bo były w zasięgu ręki/ i w ten sposób penetrować dno stawu. Pomysł był dobry, bo udało się odzyskać okulary, bez których mój wybawiciel nie mógłby prowadzić samochód. Pomimo tych stresujących sytuacji „ majówka” przebiegała bez żadnych zakłóceń, każdy uczestnik był bardzo zadowolony. Złowiono dużo szczupaków, węgorzy itp., które to na świeżym powietrzu jedliśmy, były bardzo smaczne. Po tak miłym spędzonym dniu przyjechaliśmy do domu.
Następnego dnia opowiadałam koleżankom co mi się przydarzyło, nie mogły zrozumieć że wpadłam do stawu trzymając rybę w dłoni której to nie opuściłam, jedna z koleżanek stwierdziła że pewnie ryba była dla mnie bardzo ważna.
Barbara Delis
11. MÓJ ŻYCIORYS
Ogłoszony na naszym UTW konkurs ”Ocalić od zapomnienia” wywołał falę wspomnień oraz rozterkę, czy mam wziąć w nim udział. Przeżyłam wiele lat, ale czy miałam chwile najpiękniejsze lub najtrudniejsze? Nie wiem. Życie moje było przeciętne. Jestem osobą samotną, nie mam komu wspomnień pozostawić. Może udział w konkursie to jest właśnie to, co powinnam wykorzystać, aby ocalić od zapomnienia moje wspomnienia?
Urodziłam się w 1947 roku w Białymstoku, tak podają dokumenty, bo pierwsze lata życia spędziłam na wsi w pobliżu Zabłudowa, gdzie tata był kierownikiem szkoły. Niewiele pamiętam z tamtych lat, pozostały okruchy wydarzeń, które wbiły się do pamięci dziecka. Takim wspomnieniem pozostało zdziwienie, dlaczego zasłaniano szczelnie okna, gdy szkołę wizytował wizytator z kuratorium, nocujący w naszym mieszkaniu.
Obecnie czasem przejeżdżam przez tę miejscowość i odczuwam skurcz serca, widząc budynek szkoły, dawniej tętniący gwarnym życiem, obecnie opuszczony i jakby niepotrzebny nikomu.
Lata szkoły podstawowej spędziłam na wsi na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, gdzie rodzice przenieśli się ze względu na stan zdrowia. Tata stracił zdrowie po wieloletnim pobycie w oflagach, mamie potrzebne było nadmorskie powietrze. Zamieszkaliśmy we wsi Bągart, leżącej na pograniczu Żuław. Od polderów oddzielał tylko Kanał Elbląski, przepływający na końcu wioski. Miejscowość położona była na pagórkowatym terenie, poprzedzielanym jarami i wąwozami. Wieś zamieszkiwali osadnicy i przesiedleńcy. Ludność autochtoniczna stanowiła minimalny procent. W tej wsi mieszkała też kobieta, która zyskała sławę jako pierwsza kobieta – traktorzystka, której zdjęcie pokazywano na licznych plakatach.
Był tam piękny, ogromny, piętrowy budynek szkoły z mieszkaniami dla nauczycieli, zabudowaniami gospodarczymi, dużym ogrodem i około 2 ha ziemi, przeznaczonej do uprawy przez nauczycieli. We wsi były budynki użyteczności publicznej, kościół z plebanią bez duszpasterza, który przyjeżdżał z pobliskiego miasteczka, no i szkoła, stanowiąca nie tylko źródło wiedzy, ale i życia kulturalnego mieszkańców.
Na nauczycielach, a zwłaszcza na kierowniku szkoły, oprócz zwykłych zajęć lekcyjnych, spoczywał ogromny obowiązek walki z analfabetyzmem. Wielu dorosłych mieszkańców wsi i pobliskich PGR-ów nie umiało się nawet podpisać. Popołudnia i wieczory tata uczył wszystkich chętnych czytania i pisania, a także kultury obycia. Chodziłam na te zajęcia i słuchałam, jak tata uczył ludzi, aby nie spluwali na podłogę, po wejściu do budynku zdejmowali czapki, używali słów „dziękuję” i „przepraszam”. Miałam te zasady wpojone już dawno i dziwiło mnie, że dorośli ludzie tego nie wiedzą.
To w tamtej wsi nauczyłam się pracy na roli, pomagając rodzicom w miarę moich dziecięcych możliwości. Pieliłam buraki cukrowe, pasałam krowy. Pamiętam z tego okresu wydarzenie, gdy dzieci z całej szkoły poszły szukać stonkę na polach pobliskiego PGR. Pozbieraliśmy różne żuczki, robaczki, bo nikt nie wiedział, jak stonka wygląda. Jedna tylko dziewczynka ją znalazła i w nagrodę dostała czekoladę. Wszystkie dzieci jej zazdrościły.
W tych pierwszych, powojennych latach, mieszkańcy wsi traktowali swoje lokum jako miejsce tymczasowego pobytu. Ciągle oczekiwali powrotu Niemców. Śmieli się z jednego gospodarza, który pierwszy zaczął remont swojej siedziby, że szykuje dom dla poprzedniego właściciela. Nie były to reakcje całkiem bezpodstawne, gdyż na przykład mój tata otrzymał list (pisany po niemiecku), przesłany gdzieś z Niemiec, z podziękowaniem za gospodarność i opiekę nad budynkami oraz ziemią i z obietnicą odwdzięczenia się za te czynności, gdy Niemcy powrócą na te tereny.
Z perspektywy nieco podrośniętego dziecka nie rozumiałam sytuacji politycznej w kraju. Wydawało mi się, że skoro wojna skończyła się, to kraj powinien rozwijać się dla dobra wszystkich mieszkańców. Nie rozumiałam represji stosowanych na tacie za to, że nie należał do wiodącej partii politycznej, że sprzeciwiał się zdjęciu krzyży z sal lekcyjnych. To od taty dowiedziałam się o Katyniu. Nie wolno mi było o tym nikomu mówić pod żadnym pozorem.
Po skończeniu szkoły podstawowej powstał dylemat – co dalej? Jako że bardzo lubiłam kwiaty, znalazłam się w technikum ogrodniczym tuż pod Gdańskiem. Byłam bardzo dobrą uczennicą i technikum ukończyłam bez problemów. Oprócz zdobytej wiedzy nauczyłam się też, że nie zawsze okazuje się swoje przekonania, bo życie jest jakieś bardzo skomplikowane i ma podwójne dno. Dziwiło mnie, dlaczego najnowocześniejsze kino w Gdańsku nosi nazwę „Leningrad”, dlaczego ojciec mojej koleżanki, opowiadając o partyzantce AK „Jędrusie”, prosił o dyskrecję. Dlaczego, gdy do miasteczka przyjeżdżał biskup, to akurat w tym niedzielnym dniu młodzież szkolna musiała mieć „czyn społeczny” przy pieleniu szkółek.
Beztroska wieku młodzieńczego to także poznawanie historii regionu i jego przeszłości. Poznałam Kaszuby, Gdańsk z Motławą i Pocztą Polską, Stutthof, a przede wszystkim polskie morze.
Był to czas, gdy na parkietach zaczął królować big beat, twist i hulla hop. Świat oszalał na punkcie spódnic bananowych oraz strasznie kolorowych i kwiecistych koszul mężczyzn. Zaczęła się sława Czerwonych Gitar. Na koncert w hali stoczni gdańskiej jechaliśmy zaopatrzeni w gwizdki i trąbki. Koncert to był jeden wielki hałas, muzyka była niesłyszalna i jakby mniej ważna.
Dziwi mnie obecna dyskusja na temat mundurków w szkołach, że zmniejszają swobodę młodzieży, a nawet, że są poniżające. Ja, ucząc się w szkole średniej, chodziłam przez pięć lat w mundurku szkolnym podobnym do uniformów marynarzy. Przez pięć lat, niezależnie od pory roku, dzień w dzień chodziłam w tej samej spódnicy i w tym samym żakiecie, zmieniały się tylko bluzki. Nikt z nas nie czuł się z tego powodu poniżony, chociaż chodziliśmy w granatowych mundurkach i nie mogliśmy poddać się szaleńczo kolorowej modzie.
Zresztą w Gdańsku wiele szkół stosowało zasady jednolitego ubioru. Wzbudzaliśmy sensację, gdy wyjeżdżaliśmy grupą do innych miast, ludzie zaczepiali nas na ulicy, wypytywali. Byliśmy wręcz dumni z tych ubiorów oraz z czapek i beretów z logo szkoły. Nie było lepiej i gorzej ubranych, biedniejszych i bogatszych, wszyscy byliśmy równi.
Brzydzi mnie obecna moda chodzenia do szkoły z kolczykiem w pępku lub w nosie. Denerwuje nonszalancja młodzieży, rozpasanie w strojach i ciągłe mówienie o braku swobód młodzieży. Mam wręcz wrażenie, że umożliwienie swobody zachowań jest najważniejsze. Nauka, nauczyciele są jakby z boku, mało ważni i bez prestiżu. Miejsca w autobusach zajęte są przede wszystkim przez młodzież, już nawet dzieci w podstawówkach „muszą” mieć telefony komórkowe. Można mieć duże zastrzeżenia do zasobności słownictwa dzieci i młodzieży w prowadzonych rozmowach, w czasie których używanie słów uważanych za wulgarne jest normą.
Czy jest to zazdrość starej kobiety, której młodość już nie powróci, czy też obiektywna ocena, widziana z boku, pozostawiam bez odpowiedzi.
Matura i nieudane egzaminy na studia zakończyły ten okres mego życia. Zamieszkałam znowu z rodzicami i dojeżdżałam do pracy w pobliskim Sztumie. Powierzony mi zakres obowiązków rozwoju ogrodnictwa w powiecie powodował między innymi konieczność kontaktów z mieszkańcami wsi i prowadzenia szkoleń na temat upraw warzyw i zakładania przydomowych ogródków kwiatowych. Ludzie byli niezbyt przychylni urzędnikom. Niejednokrotnie odmawiano mi szklanki wody ze studni, nie mówiąc o zaproszeniu do mieszkania.
Jakże wielkim kontrastem byli mieszkańcy Białostocczyzny. Bardzo wylewni, gadatliwi, częstujący tym, co mieli, a mieli niewiele. Przekonałam się o tym niejednokrotnie.
Wraz z rodzicami wróciłam na Białostocczyznę w 1969 roku. Zamieszkaliśmy znowu na wsi oddalonej od Białegostoku o 27 km. Zdawało się, że jest to idealne miejsce na spędzenie reszty życia. Pięknie położona wśród lasów wieś, cisza, spokój, świeże powietrze, lasy, pełne grzybów i rzeczka z bystrym nurtem ciągnęły wprost do wypoczynku. Doskonałe połączenie kolejowe z Białymstokiem i perspektywa budowy szosy w miejsce leśnych dróg pozwalały myśleć o przyszłości z optymizmem. Starzy rodzice mieli tu więc doskonałe warunki do spędzania ostatnich lat życia, młodzież, w tym i ja, perspektywy pracy w mieście. Pisaliśmy w tamtych latach:
„Mieszkają w wielkim lesie
Kto chciałby tu przyjechać
Niech jedzie, piąta stacja pociągiem
Wieś Sokole”.
We wsi było dużo młodzieży. Wszyscy dojeżdżali do pracy, szkoły średniej lub na studia – w mieście. Nie było zorganizowanego życia kulturalnego. To młodzież, chcąc zapełnić czas, musiała sama sobie wszystko zorganizować. We wsi był budynek zbudowanego społecznie jeszcze przed wojną Domu Ludowego im. Marszałka Piłsudskiego, częściowo zajmowany przez szkołę. Mieściła się tam także świetlica wiejska. Musieliśmy sami sprzątać, myć podłogi, palić w piecach przyniesionym z domu opałem, dekorować, organizować zabawy… Najlepiej zobrazuje te lata wiersz ułożony w 1982 r. przez miejscową młodzież:
Czy widziałeś ogłoszenie
Do świetlicy trzeba przyjść
Może będzie przedstawienie
A jak nie, to możesz wyjść.
Lecz nie wyjdziesz miły bracie
Bo tam Hanka wiedzie prym
Już nie będziesz siedział w chacie
Choć świetlica, to nie Rzym.
Cztery ławy stoją na krzyż
Zimne piece stoją dwa
Czemu na mnie dziwnie patrzysz
Napalimy je raz dwa.
Przyniesiemy trochę drzewa
Kawy, cukru – jak się da
Nikt nie będzie tutaj ziewał
Chociaż mama będzie zła.
Jest adapter pożyczony
Parę płyt co skrzypią – ach
Hanka tańczyć nas nauczy
Z nią się nudzić nie jest strach.
Hanka była dla nas wzorem
O tym wiedział każdy szkrab
Potrafiła być motorem
Tych młodzieńczych naszych lat.
Nie tylko zabawy i żarty były nam w głowie. Za udział w różnych konkursach otrzymywaliśmy sprzęt do świetlicy, w tym jeden z pierwszych we wsi – kolorowy telewizor. Młodzież opiekowała się też zapomnianą mogiłą w lesie, oddaloną kilka kilometrów od wsi. Nieważne, czyj był to grób, zawsze przed Świętem Zmarłych sprzątaliśmy otoczenie i zapalaliśmy znicze. Były organizowane czyny społeczne na rzecz mieszkańców i akcje tak zwanej „niewidzialnej ręki”.
Jeżeli chodzi o mieszkańców wsi, to ogólnie można określić, że około połowa mieszkańców była wyznania katolickiego, połowa – prawosławnego. Życie toczyło się we wzajemnej tolerancji i poważaniu. Szanowano nawzajem obchodzone święta, starając się nie naruszać uczuć religijnych innych hałaśliwą lub uciążliwą pracą, czy rozwieszaniem prania na podwórku.
Do dzisiaj jednak nie wiem, kto robił noworoczne psikusy mieszkańcom wsi. Jednym takim zwyczajem było zdejmowanie w noworoczną noc bramek, wiodących na podwórka i chowanie ich na podwórkach sąsiadów lub w lesie. W Nowy Rok wielu gospodarzy chodziło po wsi i szukało swojej własności. Zapobiegliwsi wcześniej wiązali bramki różnymi drutami i sznurkami, których w ciemną noc nie można było rozplątać. Zdjęta z zawiasów bramka zostawała więc przynajmniej przy płocie i nie trzeba było jej szukać.
Najgorzej mieli mieszkańcy domów, w rodzinach których były młode dziewczyny. W noworoczną noc ktoś malował pędzlem po szybach okiennych. Najczęściej potem było tak, że pannica sobie smacznie spała po nocnej zabawie, a jej mama wczesnym rankiem czyściła szyby, pomalowane glinką lub wapnem, gorzej, gdy do tej mikstury dodawano jeszcze czegoś. Wszystko wówczas mazało się i zamarzało, a szyby domywały się dopiero po wielokrotnych czyszczeniach, gdzieś w okolicy Wielkanocy.
Wszyscy we wsi doskonale się znali, wiedzieli, co dzieje się u sąsiadów lub na końcu wioski. Zauważono każdy przejeżdżający samochód, a było ich niewiele.
W Białymstoku pracowałam w instytucji związanej z ogrodnictwem. Znowu zaczęłam wyjeżdżać „w teren”, chociaż znacznie rzadziej. Jakże inne to były wyjazdy. Często wracałam do domu z torbą pełną jabłek czy gruszek lub kawałkiem chleba wiejskiego. Mnie, młodej dziewczynie, często opowiadano o rodzinnych kłopotach i radościach, nigdy nie wracałam z tych wyjazdów głodna.
Z okresu stanu wojennego najbardziej wbiło mi się do pamięci wydarzenie mnie dotyczące. Otóż w ramach powierzonych obowiązków miałam obsługę dalekopisu, który stał w osobnym, zamykanym pomieszczeniu. Pewnego dnia przyszło do mnie dwóch panów, mówiąc, że są robotnikami z „Uchwytów” i że chcieliby skorzystać z dalekopisu. Doskonale wiedzieli, gdzie aparat stoi. Sztuczność zachowania aż biła od nich, zresztą który robotnik w tamtych czasach znał obsługę maszyn biurowych? Na usilne prośby – odmówiłam. Na „odchodne” usłyszałam, że jestem złą patriotką, bo nieważne są mi losy ojczyzny. Zdenerwowałam się tymi górnolotnymi zarzutami. Po chwili zostałam wezwana do gabinetu prezesa. Zastałam już tam obu rzekomych robotników. Powiedzieli, że w obecności szefa chcieliby mi uścisnąć rękę za obywatelską postawę. Do dzisiaj nie wiem, kto to był oraz czy moje zachowanie się nie ma jakiegoś śladu w przepastnych aktach IPN.
Cóż jeszcze mogę dodać o stanie wojennym? Pamiętam wyjątkowo duże opady śniegu i nieczynne telefony oraz ogromne kłopoty ludzi w codziennym życiu z tym związane. Obdzieranie ludzi z godności i z człowieczeństwa. Poród jakiejś kobiety w zimnym i ciemnym pociągu w obecności podróżnych, który odbierał zdenerwowany ojciec dziecka. Nie mogli w inny sposób dotrzeć do lekarza. Mam nadzieję, że urodzony w takich okolicznościach chłopiec wyrósł na prawego człowieka.
Przez wiele lat pracy w jednej instytucji przeszłam wiele reorganizacji i zmian, ciągłe zmniejszanie się zakresu działalności. Z monopolisty na rynku hurtowo-detalicznym firma stała się jednym z wielu niewielkich przedsiębiorstw tego typu w mieście.
Duże zmiany zaszły też we wsi, w której mieszkałam. Zamknięto szkołę podstawową. Nie zbudowano szosy przez las. A przede wszystkim zlikwidowano połączenie kolejowe, odcinając mieszkańców od świata. Nieważne było, że kilka lat wcześniej zmodernizowano linię kolejową na tej trasie, ponosząc ogromne nakłady. Nikogo nie obchodziły losy ludzi, pozbawionych możliwości dojazdu do pracy, do szkół, lekarzy, nie mówiąc o rozrywkach kulturalnych. Były liczne artykuły w prasie, reportaże telewizyjne. Ostatni pociąg mieszkańcy żegnali na peronie, wręczając obsłudze pociągu pożegnalne kwiaty…
Od tego czasu, aby dotrzeć do pracy, musiałam przed piątą rano wyjść z domu do przystanku PKS i przejść odległość około 3 km leśną drogą w „egipskich ciemnościach”, chlapiąc po kałużach lub potykając się o korzenie drzew. Następnie po około półgodzinnej jeździe na stojąco w zapełnionym autobusie docierałam do miasta. Pozostawał przejazd na drugi koniec miasta komunikacją miejską. O ile nie zaszły nieprzewidziane okoliczności, to po około 2 godzinach od wyjścia z domu docierałam utrudzona, często w poplamionym ubraniu, do zakładu pracy. Powrót do domu odbywał się w odwrotnej kolejności.
Przestał się liczyć człowiek, zaczęto liczyć pieniądze. Wszystko tłumaczono jednym słowem: „nieopłacalne”.
Na szczęście trafiła mi się gwiazdka z nieba. Po dwudziestu kilku latach oczekiwania dostałam propozycję otrzymania mieszkania spółdzielczego, z czego skorzystałam, co bardzo poprawiło mi warunki życia, a zwłaszcza dojazd do pracy. Niedługo potem przeszłam na zasłużoną emeryturę i zamieszkałam w mieście.
Tak zakończyłam dwa etapy swego życia. Od 2002 roku zaczął się trzeci: w Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Jest to temat na osobne wspomnienia.
Co mogę powiedzieć o swoim życiu? Przede wszystkim to, że miałam wspaniałych rodziców, którzy poza obdarzaniem ogromną miłością zaszczepili we mnie zasady godności osobistej, uczciwości i prawości, a także poszanowania drugiego człowieka.
W swoim życiu poznałam też wielu wspaniałych ludzi. Przyjaciółka, z którą nigdy nie pokłóciłam się, towarzyszy mi przeszło 38 lat i jest mi wciąż bliska.
Chciałabym zakończyć swoje wspomnienia, które chcę ocalić od zapomnienia. Są to wprawdzie tylko fragmenty mego życia, może mało istotne dla innych, ale budzące we mnie falę wspomnień i wzruszeń.
Krystyna Kuklińska
12. MOJE MIEJSCE NA ZIEMI
I. Wiżajny – najukochańsza Ojczyzna, kraina dzieciństwa…
Moją małą gawędę dedykuję rodzeństwu:
Ziutkowi, Jasi, Piotrkowi, Jasiowi, Basi i Marysi.
Położone w kotlinie, otoczone wzgórzami, pięknie wyglądają z góry, gdy z biciem serca jadę do rodzinnej wsi. Nazywam je wsią, ale niegdyś miały status miasta.
Tam się urodziłam, tam z rodzicami spędziłam okupację niemiecką, przeżyłam zajęcie mojego rodzinnego domu przez gestapowca, tam słyszałam odgłosy wojny.
Do schronu w rowie, gdzie przenieśliśmy się z chlewa Wasilewskich, gdy było ostre bombardowanie, wszedł ruski żołnierz z karabinem. Szukał giermańców i chciał nawet wysadzić schron, zwany bunkrem, z którego na jego rozkaz rodzice wyciągnęli chorą babcię.
Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy, czym były dla mnie Wiżajny, gdzie chodziłam do szkoły, przed którą razem z innymi dziećmi sadziłam drzewka, które teraz stanowią park w środku mieściny. Jeszcze wtedy nie umiałam wyodrębnić siebie z miejsca, w którym żyłam. Dopiero poznawszy tzw. wielki świat, uświadomiłam, czym jest dla mnie ta osada. A jest głównie oazą spokoju, miejscem miłości rodzinnej, której ciągle doznawałam od rodziców i ciągle doznaję od licznego rodzeństwa, i miejscem, gdzie na cmentarzu (na tzw. niegdyś Ospela morgu) chcę być pochowana, gdy umrę.
Kogoś może dziwić, że wyedukowana kobieta, która całe życie gdzieś tam włóczyła się po kraju, teraz tęskni do stron rodzinnych. Nie tylko teraz. Przez prawie całe życie jestem związana z Wiżajnami. Tutaj spędziłam wszystkie niemal wakacje i wszystkie święta, gdy rodzice żyli, a i teraz, gdy tylko mogę, przebywam. Tu wreszcie mam kawałek „swojej podłogi”, domek, który wybudował mi brat Ziutek i tu, latem zwłaszcza, urządzam tzw. „sabaty czarownic”, gdzie mają miejsce imprezy głównie kobiece, którym „patronuje” senior rodu. Czasami uczestniczą w tychże spotkaniach mężczyźni lub przyjezdni goście, którzy akurat przybywają w czwartek, bo właśnie w czwartki spotykamy się, pijemy drinki i rozmawiamy.
Sabaty to skarbnica wiedzy o mieszkańcach Wiżajn. Stąd dowiadują się o tym, kto umarł, kto zawarł związek małżeński, gdzie urodził się nowy obywatel i co się wydarzyło (jak np. gwałt 14-letniego Niemca Dominika na 82-letniej kobiecie). A wszystko to mnie, nie tylko jako członka „Stowarzyszenia Wiżajny”, do którego od kilku lat należę, ale i zwyczajnie po babsku obchodzi.
Wiżajny bardzo się zmieniły od czasów, jak je pamiętam z dzieciństwa. Ulice wypiękniały, wszystkie prawie asfaltowe, domy murowane, przy domach ogródki pełne kwiatów i drzew, nawet egzotycznych.
Mój rodzinny dom także zmienił swój wygląd. Drewniany, który wspominam z wielkim sentymentem, już dawno nie istnieje, a murowany klocek został wyposażony w pięterko i piękny dach.
Na szczególną uwagę zasługują jeziora, których w samych Wiżajnach jest dwa. Jedno tzw. duże, a noszące także litewską nazwę Wiżajny, jest rozległe, z wyspami i półwyspami, z których największy nosi nazwę Grądu, na którym od niepamiętnych czasów mieszkają dwie rodziny Kalinowskich.
Nad tym jeziorem rozciąga się ulica Wierzbołowska, przy której pełno murowanych domów i jeden drewniany, w którym mieszka sędziwy ojciec mojej przyjaciółki Teresy. To w jej gościnnym domu często spędzałam czas w dzieciństwie. Teraz p. Drożba ma 95 lat i nie wiem, czy mnie poznał, gdy go ostatnio odwiedziłam.
Drugie jezioro, mniejsze, nazywa się Wisztuć. To moje jezioro rodzinne, je kocham najbardziej. Tu za dawnych czasów moja mama ze swatową brodnią łowiły ryby, a chłopcy wyciągali spod kamieni raki.
Nad tym jeziorem opalałam się, w nim się kąpałam i leczyłam wszelkie rany, zwłaszcza te sercowe. Wyjeżdżałam z miasta i przez dwa miesiące topiłam swoje bóle i smutki w czystej jeszcze wtedy wodzie jeziora.
Teraz to jeziorko jest coraz mniejsze. Raz podczas melioracji zmniejszyło się lustro wody o cały metr, a teraz ciągle zarasta i już mało jest miejsc, z których jest dostęp do wody. Z pomostu Marka też już rzadko można skorzystać. Powoli ginie jezioro mego dzieciństwa. Próbuje je ratować pracowity bratanek, urządzając od strony swojej posesji staw z roślinami wodnymi, a nawet z żabami, ale myślę, że może jest to przysłowiowa walka „z wiatrakami”, (jeśli chodzi o samo jezioro, bo staw będzie).
Goście sauny, którą też wybudował Marek, mogą ochłodzić się w stawie, gdy para z polewanych wodą gorących kamieni rozgrzeje ich i zechcą zażyć wytchnienia.
Pisząc to chcę ocalić od zapomnienia pewne miejsca, które pamiętam z dzieciństwa, a których już nie ma czy zmieniły swoje oblicza do tego stopnia, że prawie nie istnieją. Ów „kaczy barch”, gdzie pasałam gęsi, „Kociołki”, gdzie z koleżanką Zosią zbierałyśmy poziomki i nizałyśmy na tzw. mietelnice czyli słomki, z których potem je w domu ściągałyśmy i zjadałyśmy bądź częstowałyśmy nasze mamy. Wszystkie te miejsca są dla mnie cennymi pamiątkami mego szczęśliwego dzieciństwa, gdzie matka nieraz karciła, ale za to ojciec nosił na rękach i szeptał: moja kochana córeczka.
Te wszystkie ciepłe uczucia są związane z Wiżajnami. Tam byłam dobrą uczennicą, recytowałam wiersze, brałam udział w szkolnym przedstawieniu, a w kościele byłam w jasełkach aniołem, który tłumaczył chłopcu, że „opłatek, to zwyczajny chleb oracza”, czyli ciało Chrystusa.
Te najpiękniejsze wspomnienia, najcieplejsze uczucia związane są z moimi Wiżajnami. Niech sobie kto chce nazywa je „biegunem zimna”, dla mnie są ogniskiem ciepła, które ogrzewa moje serce.
II. Świdnica – miasto młodości
Po niskiej zabudowie Suwałk Świdnica wydała mi się miastem ogromnym. Miałam się zgłosić do internatu przy ulicy Jadwigi, mojej imienniczki. Pięciopiętrowe kamienice, wąskie ulice urzekły mnie, 16-letnią dziewczynę z prowincji. Czułam się w innym świecie. Nie tylko ulica Jadwigi, od której nazwy odebrano „Królowej”, bo w komunistycznych czasach nie uznawano żadnych „królowych”. Wszyscy byli „równi”.
Całe miasto urzekło mnie. Rynek z piękną wieżą Ratusza (jeszcze wtedy była), renesansowe kamienice, pręgierz, ozdobna studnia, itp. Wszystko to było dla mnie nowe, inne, ciekawe. Szczególnie podobała mi się katedra ze 100-metrową wieżą i pięknie zdobionym ołtarzem w środku. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej pięknej architektury. Jednym słowem to niewielkie miasto Dolnego Śląska zauroczyło mnie. Poczułam smak Zachodu.
Szkoła, do której miałam uczęszczać, mniej mi się podobała i słusznie, bo i budynek był zwyczajny, w pobliżu ruskiej dzielnicy, odgrodzonej szlabanem od polskiej, i ludzie nieciekawi. Profesorowie Liceum Felczewskiego, gdzie miałam kształcić się na „doktora”, byli mało życzliwi, jedynie polonista p. Charchala pochodzący ze Lwowa był kompetentny, ale zastraszony i długo nie pobył, bo władze szkolne szybko go się pozbyły.
Koleżanki, było to liceum żeńskie, pochodziły z całej Polski, najwięcej ich było ze Śląska, a były wyjątkowo wredne, zapatrzone w Zachód i uwielbiające Niemcy. Czuły się prawie Niemkami. Jedynie dwie dziewczyny z Łodzi i piękna Iza z Częstochowy były jakoś znośne.
Nauka mało mnie wtedy pociągała. Więcej byłam zainteresowana życiem towarzyskim. Ogromnie byłam zafascynowana chłopakami, których nazywano bikiniarzami, z włosami wysmarowanymi brylantyną, w butach na słoninie, przykrótkich spodniach i kolorowych skarpetkach. Byli to chłopcy z mechaniaka i bałam się ich, chociaż oni w ogóle na mnie nie zwracali uwagi. Dziewczyna z warkoczem? Gdzież mi było do pięknej Izy z długimi, kręconymi włosami i już w pełni dojrzałej. Była moją pierwszą koleżanką, może dla kontrastu. Wodziła prym na parkiecie i wszyscy bikiniarze kręcili się wokół niej.
Ja zauważana byłam trzy lata później, kiedy ścięłam mysi ogon i zaczęłam się podmalowywać. Wtedy właśnie poznałam swoją pierwszą miłość i na długo zostałam z nim, aż do chwili, gdy posprzeczaliśmy się, wyjechał i za kilka miesięcy ożenił się. Nie ze mną oczywiście.
Próbowałam zapomnieć, rozpoczęłam pracę i jeszcze na kilka lat pozostałam w Świdnicy. Wtedy interesowali mnie i ludzie i samo miasto.
Przeżyłam dwa zawody miłosne, a to skłoniło mnie do opuszczenia Świdnicy raz na zawsze i podjęcie studiów we Wrocławiu.
Ze Świdnicy chcę ocalić od zapomnienia samo miasto, które mnie jako nastolatkę zafascynowało, razem z licznymi kawiarniami, których byłam częstą bywalczynią i oczywiście z Katedrą.
Wyrzucić z pamięci chcę natomiast ul. Leśną, miejsce mojej pierwszej życiowej klęski i Kolejową, gdzie rozegrały się dramatyczne sceny i mój niemal upadek. Tak więc związane z tymi ulicami imiona dwóch mężczyzn niech idą w niepamięć. Precz z nimi.
III. Lądek Zdrój – szukanie swego miejsca w życiu
Gawędę o Lądku dedykuję
Ninie Rudziak – mojej
dobrej i wrażliwej przyjaciółce.
Za Lądkiem nieraz dosłownie tęsknię. Przeżyłam tam 12 lat swojej młodości. Tam podjęłam pracę nauczycielki, tam przeżyłam wiele „miłości”, tam w końcu znalazłam męża.
Z Wrocławia do Lądka pojechałam na praktykę nauczycielską i dostałam propozycję pracy w tysiąclatce. Wybrano mnie spośród czterech koleżanek. Kierownik szkoły p. Piotr Pietrzak zaproponował mi i pracę i mieszkanie w szkole. Z wdzięcznością przyjęłam.
Lądek Zdrój to małe miasteczko składające się z dwóch części: Lądka – miasta i Zdroju, czyli dzielnicy sanatoryjnej.
Zamieszkałam między miastem a zdrojem, za rzeką Biała Lądecka. Lądek Zdrój od razu mnie zauroczył swoim położeniem, przyrodą, mostkami, pagórkami i ludźmi. A byli to mali ludzie – moi uczniowie, moja klasa.
Och, co to była za miłość! Wzajemna. Byłam ze swoimi uczniami na okrągło. Rano ich uczyłam, a po południu oprowadzali mnie po lesie i okolicznych wzgórzach, zapoznając z terenem. Nieraz zbieraliśmy grzyby. Jesienią, we wrześniu i październiku, Lądek jest przepiękny. Żółciejące liście drzew zachwycają i ciągną do spacerów. Zimą też jest pięknie. Często zjeżdżaliśmy z górki na pazurki z dziatwą szkolną, a gdy przeprowadziłam się do części zdrojowej miasta, uczniowie często wozili mnie do szkoły sankami.
Wojtek, Henio, Bolek, Bogusia, Hanka to byli ci najwierniejsi. Uczyłam ich i języka ojczystego i tańca, i nic mi więcej do życia nie było potrzeba.
Sielanka jednak powoli mijała, oni „dorośli” i poszli do liceum, a ja zabrałam się za studia w Opolu. Niebawem poszłam w ślady moich pierwszych wychowanków i przeniosłam się do pracy w liceum.
Całe dwanaścoie lat pobytu w tym uroczym zakątku kraju wspominam dziś z rozrzewnieniem, chociaż nie wszystko było takie cudowne. A to za sprawą mężczyzn, których poznawałam i próbowałam testować na męża. Nie było to łatwe. Mężczyźni chętni byli do romansów, ale do żeniaczki już nie. Nie zmuszałam.
Wreszcie jeden uległ, ożenił się ze mną i wywiózł mnie z Lądka, głównie za sprawą zazdrości o moich dawnych kawalerów.
Lądek to nie tylko szukanie męża. Lądek to miejsce szukania swego miejsca w życiu, to wielkie i dozgonne przyjaźnie, jak np. z Niną – plastyczką i uroczym człowiekiem. Nasza wspólna praca społeczna na rzecz miasta zaowocowała tym, że w nagrodę przyznano nam mieszkania w nowym, bodaj pierwszym wybudowanym bloku przy Ogrodowej. Ona zamieszkała z synem na pierwszym piętrze, a ja z siostrą tuż nad nią na drugim. Byłyśmy sąsiadkami i co wieczór piłyśmy herbatkę miętową, i było nam dobrze.
Po moim wyjeździe z Lądka odwiedzałam go kilkakrotnie. Raz wybrałam sobie sanatorium, raz przyjechałam z bratem na 50-lecie liceum, innym razem po prostu zajechałam do Niny, która nas gościła, a to z Piotrem, a to z Krzyśkiem, a to z Romkiem.
Zawsze chętnie tam powracam, bo tam zostawiłam część mojej duszy. Tam przecież pracowałam i lubiłam swoją pracę, tam prowadziłam teatrzyk amatorski, w którym Nina robiła dekoracje, a Elwira uświetniała przedstawienia muzyką na pianinie. Moimi aktorami byli ludzie nie byle jacy, bo mgr Martynowski, pani Kawecka, kierownik Domu Kultury Maciek Kowalski i jego żona Dziunka, i piękna Baśka Maresz, która tak wczuła się w rolę dziewczyny zakochanej w Robercie Jordanie (była to adaptacja „Komu bije dzwon” Hemingwaya w moim wykonaniu), że odbiła męża kobiecie już w realnym świecie.
Oj, był to teatr nie z tej planety. Kręciło się przy nim sporo wyrostków – jak my z Niną nazywałyśmy satelitów, którzy jeździli nawet z nami na występy np. do Bystrzycy i przy okazji wychowywali się. Zamiast chuliganić byli nieraz użyteczni.
Dzisiaj wspominam tamte czasy z sympatią. Nawet nie bardzo życzliwą mi dyrektorkę liceum zachowałam w pamięci i nie mam do niej żalu, zwłaszcza że już od kilku lat nie żyje.
Przy okazji wspomnień o pracy muszę dodać, że przez kilka lat jeździłam do Stronia Śląskiego, gdzie uczyłam pracującą młodzież w Technikum Szklarskim, a w maju jeździłam z nią na matury do Cieplic, gdzie było centrum szkolenia.
Dzisiaj Lądek jest dla mnie źródłem wspomnień, tych dobrych i tych złych. Złe staram się z pamięci wyrzucić, a ocalić od zapomnienia chcę tylko te dobre. A dobre to piękne pejzaże Lądka i okolic, to ludzie, z którymi pracowałam, to Nina Rudziak, wrażliwa artystka i dobra przyjaciółka. To dla niej dedykuję tę małą gawędę o Lądku Zdroju.
IV. Białystok – ostatnia przystań?
Dedykuję Koleżankom i Kolegom
z VI LO im. Króla Zygmunta Augusta w Białymstoku
Do tego miasta na północnym wschodzie Polski zmuszona byłam przyjechać i tu zamieszkać. To warunek postawiony mi przez narzeczonego. Wcześniej Białystok znałam bardzo pobieżnie.
Z dzieciństwa pamiętałam pewną przygodę, jaką dane mi było przeżyć z powodu zalotności mojego kochanego ojca, który na konferencję do wojewódzkiego miasta jadąc, zabrał ze sobą pierworodną, by pokazać jej szeroki świat. W pociągu znużona usnęłam na ławce, a tatuś tokował z przygodnymi kobietami. Gdy te wysiadały na którejś kolejnej stacji, bystry obserwator zauważył, że któraś z nich zgubiła bucik. Wyrzucił więc przez okno krzycząc: „Pani zgubiła bucik!” Któraś z roześmianych kobiet złapała i już ich nie było.
Gdy nad ranem dotarliśmy do województwa, okazało się, że nie ma mojego czarnego pantofelka. Troszczący się o nieznajome towarzyszki podróży ojciec wyrzucił bucik córki.
Szłam przez miasto kuśtykając, gdyż musieliśmy czekać do otwarcia sklepów. Z tego powodu ojciec spóźnił się na konferencję spółdzielców, a ja zostałam wyposażona w nowe kamasze, tym razem z cholewkami i sznurowane, by trudniej je było zgubić.
Białystok kojarzył mi się więc nie z poznawaniem wielkiego miasta, lecz ze zgubionym pantofelkiem.
W następnych latach często w Białymstoku miałam przesiadkę, jadąc z Dolnego Śląska do Suwałk i wcale mi się nie podobał, bo na dworcu pełno było ludzi w papachach na głowie (przeważnie jechałam zimą, by Boże Narodzenie spędzić z rodziną).
W mieście tym, jako nastolatka, leżałam kiedyś w szpitalu, lecząc zapalenie zatok czołowych i bocznych nosa. Nie wspominam mile tych chwil. W pamięci pozostał mi jedynie piękny biały kościół na wzgórzu. Teraz wiem, że to rzeczywiście piękny zabytkowy kościół pod wezwaniem św. Rocha.
To moje młodzieńcze spotkania z miastem, leżącym na terenie „Zielonych płuc Polski”. Poznałam je dobrze, gdy tu na stałe osiadłam. Moi znajomi, przekomarzając się ze mną, określali Białystok miejscem, gdzie diabeł powiedział dobranoc. Po latach wrosłam w krajobraz tego 300-tysięcznego miasta.
Dzisiaj Białystok znam lepiej, a poznając uznałam za swoje miasto. Lubię i cenię Teatr Węgierki, wcześniej Teatr im. Piłsudskiego. Tak jak zmienił nazwę, tak zmienił i swoje oblicze. Obecnie dyrektorem jest Wiesław Dąbrowski, którego pamiętam jako aktora Teatru Witkacego w Zakopanem. Oglądałam ostatnio jego występ z Gabrielą Kownacką w „Scenach małżeńskich”.
W Teatrze Lalek bywałam sporadycznie, ale za to w Filharmonii Białostockiej, przemianowanej na Operę i Filharmonię, bywałam dość często, zwłaszcza wtedy, gdy uczyłam w Liceum Muzycznym. Często bywałam na koncertach sylwestrowych, zwłaszcza za czasów Jacka Błaszczyka. Chętnie też słuchałam koncertów wykonywanych przez moich uczniów, a już nie opuszczałam tych koncertów, kiedy dyrygował sam mistrz Jerzy Maksymiuk, gdy gościnnie występował w swoim rodzinnym mieście.
Chcę, by moje wspomnienie o Białymstoku nie było przeglądem instytucji kulturalnych miasta, lecz pokazało spotkania z ludźmi, z którymi żyłam na co dzień, by ukazało miejsca, które chciałabym ocalić od zapomnienia.
Najpierw mąż i siedem lat szczęśliwego pożycia z nim. Jeden rok w Kleosinie w wynajętym pokoju, a potem już we własnym mieszkaniu w czteropiętrowej kamienicy przy ul. Sienkiewicza. Siedem lat..., a tak mało po nich zostało!
Przez moje mieszkanie przewinęło się wielu ludzi. Najpierw członkowie rodziny, którzy studiując lub ucząc się w Białymstoku znaleźli tu nocleg i gościnę. To bratowa Teresa, bratanek Marek i jego żona Ala, oraz Ania - bratanica ucząca się w moim liceum. Pełno było tu uczniów, którym dawałam korepetycje i odwiedzających mnie bez bliżej określonego powodu, przyjaciół, których goszczę w dniu imienin, czy tych codziennych przyjaciółek, jak: Ela, Ania, Basia...
Teraz, gdy jestem już stara, stwierdzam, że Białystok jest dla mnie ostatnią przystanią, gdzie chcę pozostać do końca moich dni.
Warto ocalić od zapomnienia moje miejsce pracy – VI Liceum im. Króla Zygmunta Augusta. Przybyłam tu, bo w Lądku było już mi „za ciasno”. Piękny piętrowy budynek, prawie dworek, z balkonem wzdłuż sali gimnastycznej i kolumnami. 26 lat to nie bagatela. Przeżyłam dwóch dyrektorów: Tadeusza Dziubińskiego i Annę Zambrzycką, a trzeci Marek Onoszko jest moim byłym uczniem. Lubiłam swoją pracę z młodzieżą, jak było trzeba, wygłaszałam płomienne przemówienia, aż koleżankom rozmazywało się malowidło wokół oczu. Myślę, że i mnie lubiano.
Pełniłam też różne funkcje społeczne i miałam swoje miejsce (jeden fotel i kawałek stołu) w pokoju nauczycielskim. Aha i szafkę. No i oczywiście gabinet. Salę 31, na dole, tuż przy szkolnej toalecie, ale było to moje najbliższe miejsce, skąd nikt mnie nie „wyrzucał”, gdzie miałam zawsze otwarte biurko i miękkie krzesło.
Ale szkoła to przede wszystkim uczniowie, a przewinęło się przede mną całe ich setki. Lubiłam pracę i pod koniec wakacji już tęskniłam do swoich wychowanków. Nie pamiętam, abym choć jeden rok była bez wychowawstwa. Myślę, że uczniowie też mnie lubili, bo zawsze mi to okazywali.
Była to młodzież wybrana. Dużo absolwentów podstawówek marzyło, by się dostać do naszego liceum, często dlatego, że uczyli się tu i ich rodzice.
Grono pedagogiczne i cały personel szkolny darzyli mnie sympatią, bo gdy mocno zachorowałam, wszyscy mnie żałowali, odwiedzali w szpitalu, a nawet prosili Boga, bym wyzdrowiała. Nie wróciłam jednak do pracy, bo z choroby wyszłam tak „okaleczona”, że czekała mnie już tylko emerytura.
Nie chcę też zapomnieć o moich miejscach zamieszkania. Najpierw z mężem w Kleosinie u Zosi i Józka Kosmeckich, a potem aż do tej pory przy ul. Sienkiewicza 83 m 4. Sąsiedztwo mam dobre, tylko szkoda, że tak wielu dobrych sąsiadów przeszło już na drugą stronę życia, a to: p. Gienek Jatel, mąż Ali, i ostatnio 64-letni zawsze pomocny p. Rodziewicz.
Najbliższe sąsiedztwo – widok z mojego okna też wart jest zapamiętania. Mieszkam na pierwszym piętrze czteropiętrowego bloku. Niegdyś naprzeciw mego okna nie było bloku, z którego teraz zaglądamy sobie do okien, tak blisko został postawiony. Przed laty stała tam rozwalająca się chałupa, z której rozlegały się odgłosy częstych libacji domowników. Plac był rozległy i oprócz chałupy nic nie przysłaniało mi widoku. Teraz wszystko przysłania czteropiętrowy podobny do mojego blok mieszkalny.
Cieszy mnie jedynie, że nie wycięto dużych drzew rosnących między blokami. Jednemu z drzew groziła zagłada i myślałam, że już usycha, ale ono ku mej radości, na wiosnę, chociaż o wiele później niż inne drzewa, obsypuje się jasnozielonym gęstym listowiem i częściowo zasłania blok akurat naprzeciw moich okien, tak że mogę otworzyć balkon, postawić fotel przy balkonie i opalać się, co zawsze czynię od wczesnych wiosennych dni. Wtedy sobie myślę, jak to dobrze, że mogę tak sobie siedzieć i nikt mi nie przeszkadza. Lepiej byłoby, gdybym miała działkę, ale jestem zbyt leniwa, by ją uprawiać.
Sumując mój stosunek do obecnej przystani, muszę stwierdzić, że polubiłam, a nawet może pokochałam to miasto na kresach kraju, tę stolicę Polski B. Gdy wyjeżdżam gdzieś na wycieczkę czy do sanatorium, to już pod koniec pobytu tęsknię do zielonych ulic mego miasta, do parku zwanego Plantami i do zasnutej smogiem ul. Sienkiewicza.
Gdy byłam w Egipcie i autokarem kilometrami przemierzałam pustynię, by zobaczyć świątynię Abu Simbel, marzyłam o Białymstoku. Jakże daleko pustynnemu Egiptowi do bujnej zieleni Polski, jakże daleko zaśmieconemu Kairowi do czystego, w tym porównaniu, mojego miasta. Wolę go nawet od dość miłego prywatnego miasta El Quamy, który Egipcjanie nazywają „Wenecją egipską”, bo tamto jest piękne, ale sztucznie zbudowane na pokaz, a to ciągle pięknieje i to w naturalny sposób.
Wierzę, że Białystok będzie jeszcze piękniejszy, gdy rozbabrane obecnie centrum przemieni się w prawdziwe miejsce odpoczynku bez samochodowych spalin.
Jadwiga Becela
13. Migawki z dzieciństwa
Moi rodzice spotkali się po wojnie na ziemiach zachodnich w Żaganiu (woj.zielonogórskie). Mama, z domu Niezgoda, przyjechała tu z rodziną z Tarnobrzega. Do dziś wspomina dom nad Wisłą i górkę, z której zjeżdżało się na sankach do rzeki. Mój ojciec przyjechał z rodziną z Białegostoku. A ja po latachprzyjechałam do miejsca urodzenia mego taty. Moja mama miała liczne rodzeństwo – 5 sióstr i 4 braci.Pamiętam święta wielkanocne u babci na wsi. Dziadkowie mieszkali 12 km od Żagania. PKS-em jechaliśmy do Jelenina. Tam zbierała się cała liczna rodzina. Babcia przygotowywała biały barszcz na żytnim zakwasie, z jajkiem, białą kiełbasą i pachnącym chlebem, pieczonym w piecu chlebowym. Miałam kilka lat, ale pamiętam, że święta u babci były rajem dla sporej gromadki wnuków.
Byłam pierwszym dzieckiem moich rodziców, 2 lata po mnie urodził się mój brat. Mieszkaliśmy w poniemieckim domu, na spokojnej ulicy, gdzie rosły dorodne lipy, chodnik był tylko utwardzony, bez żadnych płytek, jezdnia – to „kocie łby”. Mieliśmy duże, podwórko, ogródek. Jako kilkuletnie dzieciaki biegaliśmy na róg naszej ulicy oglądać kolumny samochodów wiozących żołnierzy na poligon. Machaliśmy rękami, pozdrawialiśmy żołnierzy, którzy rzucali nam suchary i kostki kawy zbożowej z cukrem.
Kiedyś jako małe szkraby sprzedawaliśmy pod kościołem z moim bratem w niedzielę palmową własnoręcznie zrobione palmy. To ciotka nas podpuściła, a rodzice byli bardzo źli na nas, że przynosimy im wstyd; zamiast się cieszyć, że mają takie przedsiębiorcze dzieci. Zawsze w niedzielę chodziliśmy z rodzicami na godzinę 10.00 do kościoła, a na 12.00 do kina Meteor na „poranek” – seans dla dzieci.
Gdy miałam 6 lat, mój stryj przyjmował święcenia kapłańskie. Jego prymicja to była wielka uroczystość, zjechali się krewni. Babcia była bardzo szczęśliwa, że syn został księdzem. Stryj ksiądz, jedyny w rodzinie miał aparat fotograficzny. To on uwieczniał całą rodzinę podczas świątecznych spotkań.
W 1959 roku rozpoczęłam naukę w Szkole Podstawowej nr 1 w Żaganiu im. gen. Karola Świerczewskiego. Pamiętam uroczyste apele na cześć generała. Moja wychowawczyni – Anna Maniak przeżyła powstanie w Warszawie. Często opowiadała nam o tamtych czasach, a my słuchaliśmy jak zahipnotyzowani . Do dziś pamiętam opowieść o pluskwach, które były plagą w walczącej Warszawie. Ludzie odsuwali łóżka od ścian na środek pokoju, aby to wstrętne robactwo nie gryzło, a pluskwy maszerowały po ścianie na sufit i spadały z góry na śpiących ludzi. Lubiłam swoją panią i swoją szkołę. Wszyscy uczniowie nosili granatowe fartuszki z białym kołnierzykiem i tarczą na rękawie. Byłam dobra uczennicą i z dumą nosiłam odznakę ”wzorowego ucznia”. Jako laureatka olimpiad przedmiotowych (język polski, matematyka, chemia, fizyka) miałam wstęp bez egzaminu do Liceum Ogólnokształcącego. Z podstawówki pamiętam coroczne obowiązkowe wycieczki na Boże Ciało, w których nigdy nie brałam udziału, bo sypałam kwiatki w procesji. Rodzice byli wzywani do szkoły i musieli się tłumaczyć, dlaczego nie puścili mnie do szkoły w Boże Ciało. Bardzo lubiłam zajęcia sportowe, chodziłam na SKS, nasza drużyna startowała w zawodach międzyszkolnych. Byłam harcerką, zastępową, przyboczną a w końcu – drużynową. W pochodzie pierwszomajowym maszerowaliśmy dumnie w szarych mundurkach. Na naszych szkolnych zabawach królowała muzyka Czerwonych Gitar, piosenki Karin Stanek, Kasi Sobczyk, Piotra Szczepanika…
Żagań znany jest dziś z jednostki Wojska Polskiego, ale tu stacjonowały wiele lat po wojnie także wojska radzieckie. W wydzielonej części miasta zamieszkiwały całe rodziny oficerów Armii Radzieckiej. Cały teren, zamieszkiwany przez Rosjan, był ogrodzony, można było tam wejść tylko przez bramę, gdzie zawsze pełnił służbę wartownik. Był tam, oprócz mieszkań rodzin wojskowych, rosyjski szpital wojskowy, szkoła dziesięciolatka i sklep. Bardzo ekscytujące były wyprawy do „ruskiego” sklepu. Wchodziliśmy przez dziurę w płocie i kupowaliśmy w tym sklepie kolorowe landrynki w blaszanych pudełkach. Pamiętam, że w tym sklepie mocno drażnił nozdrza intensywny zapach rosyjskich perfum. Okna domów zajmowanych przez Rosjan były oklejone gazetami, a budynki były nieremontowane, odrapane, zaniedbane. W pobliżu Żagania (ok.3 km od miasta) było lotnisko wojsk radzieckich, szczelnie chronione, tajemnicze. W szkole spotykaliśmy się z pionierami, gdzie miałam okazję poznać dzieci oficerów i zaprzyjaźnić się z nimi. Lubiłam język rosyjski i chętnie rozmawiałam z małymi Rosjanami, mój brat przyjaźnił się z Walerym Romanowym, potomkiem słynnego rosyjskiego rodu.
Bardzo lubiłam chodzić do pracy z dziadkiem, który był stróżem w stolarni, bo w pomieszczeniu, gdzie pracował, był telefon stacjonarny, a w naszym domu nie było. Ponieważ nikt ze znajomych nie miał telefonu, dzwoniłam na zegarynkę lub słuchałam bajek.
Czy ktoś z was chodził na szczudłach? A ja tak. Dziadek zrobił mi szczudła. Dobrze sobie radziłam z chodzeniem, a nawet ścigałam się z bratem.
Elżbieta Urban
|
|